Rz: W Polsce trudno ścigać internetowych hejterów, bo administratorzy stron bronią się przed podawaniem ich numerów IP. Czy hejt w internecie to specyficzny polski problem?
Eryk Mistewicz: W Polsce hejt stał się elementem biznesplanu wydawców. Wydawca świadomie produkuje treści, które budzą emocje. Podkręca je. Kiedyś nagłaśniano informacje o tym, co Jarosław Kaczyński powiedział o Donaldzie Tusku lub vice versa, dziś – cokolwiek PiS powie na temat PO i w druga stronę. Tytuł i całość przekazu mają wzbudzić maksymalne emocje, idący z nimi hejt, to z kolei generuje ruch na stronie, co przekłada się na wpływy z reklam. Polskie przepisy wprawdzie obciążają wydawcę strony odpowiedzialnością, za nienawistne komentarze, ale w praktyce nie działa to najlepiej.
Jak to wygląda w innych krajach?
Zazwyczaj wydawca jest odpowiedzialny za moderowanie komentarzy na bieżąco. Tak, by nie znalazły się tam treści obraźliwe, np. antysemickie. We Francji jest to bardzo ściśle sklasyfikowane. Sprawnie działają ligi antydefamacyjne, działa społeczeństwo obywatelskie, wydawcom hejt się po prostu nie opłaca.
Dlaczego?