Ze zdumieniem czytałem wyniki najnowszego cyklicznego badania koniunktury firmowanego przez NBP w ramach tzw. szybkiego monitoringu firm. Najwyraźniej żyję i pracuję w jakiejś innej rzeczywistości niż analitycy niezależnego banku centralnego.
Profesjonalny serwilizm
Na początku przyszła konkluzja, stosunkowo mało jeszcze wstrząsająca, że sytuacja przedsiębiorstw niefinansowych w ostatnim kwartale oceniana była nieznacznie lepiej niż wcześniej. Równocześnie firmy sygnalizowały jednak możliwość gorszych prognoz w kolejnych kwartałach. Można by z tego wnioskować o chwilowej poprawie nastrojów, choć nie wszędzie, bo duzi eksporterzy odnotowali już teraz spadki wskaźników płynności i rentowności.
Ale im dalej w badaniu, tym ciekawiej. Okazuje się bowiem, że tak ogólnie, to jest jednak dobrze. Jest dobrze na rynku pracy. Dobrze, czyli inaczej niż sądzi nie tylko większość analityków dostrzegających problemy związane z narastaniem bariery podażowej, ale też Główny Urząd Statystyczny (który od miesięcy informuje o znaczącej przewadze wzrostu wynagrodzeń nad wzrostem wydajności pracy w przemyśle), nie wspominając o kolejnych wskazaniach PMI.
Monitoring koniunktury NBP mocno akcentuje spadek presji na wzrost wynagrodzeń, który trwa już drugi kwartał z rzędu. Odsetek przedsiębiorstw prognozujących wzrosty płac spadł i uplasował się na poziomie z połowy 2017 r. Każdy przytomny analityk opatrzyłby takie spostrzeżenia logicznym komentarzem: jak już podnieśli, to przez chwilę o podniesieniu nie myślą, prawda? Bo w negocjacjach płacowych obowiązuje również cykliczność. Może dodałby nawet jeszcze, że teraz presja płacowa przenosi się wyraźniej do sektora publicznego, co budżet i gospodarka odczują zapewne jesienią.
Z badania wynika, że brak pracowników przestał być już barierą rozwoju tak istotną jak wcześniej. Trudno powiedzieć dlaczego, bo przecież liczba nieobsadzonych stanowisk pracy była, według GUS, na rekordowym poziomie.