Jak należałoby prowadzić politykę gospodarczą w trakcie kryzysu? Zacznijmy od diagnozy: parafrazując Billa Clintona, it's the supply-side crisis, stupid! To już połowa sukcesu. Keynes mówił, że „trudność polega nie tyle na rozwijaniu nowych pomysłów, ile na uwolnieniu się od starych poglądów". Gdy wiemy, od czego zacząć i nie będziemy się bali przyznać do niestandardowych poglądów – sprzecznych z tym, do czego przez dziesiątki lat obowiązywania propopytowej doktryny ekonomicznej się przyzwyczailiśmy, możemy zacząć działać. Niestandardowo, odważnie.
Potrzebne są działania nie tylko mikroekonomiczne, ale i makroekonomiczne. Makro dlatego, że powinny być oderwane od myślenia księgowego, od myślenia o stanie budżetu i przejść do myślenia o gospodarce, jako całości.
8 kwietnia wreszcie widzieliśmy takie działania, kiedy minister Emilewicz zyskała wsparcie w postaci stanowczych działań zaplanowanych na wyższym szczeblu – zapowiedziano kilka, zrozumiałych kroków, deklarując wydanie na ten cel 100 mld zł. Kierunek działania słuszny, ale szczegóły można zaplanować inaczej.
Projekt wyszedł od chęci ochrony miejsc pracy w firmach, za wszelką cenę, nawet gdyby było to sprzeczne z racjonalnością biznesową. Widziałbym to inaczej: a) działania propodażowe, mające pobudzić podaż (a nie utrzymanie miejsc pracy); b) działania biznesowe, gdzie rząd nie rozdaje pieniędzy, ale je inwestuje.
Zakupy zamiast zasiłku
Należałoby stymulować wzrost podaży w branżach, w których została ona przymusowo ograniczona przez państwo. Może się to wydać nierozsądne ekonomicznie, ale kiedyś też tak myślano o zasiłkach dla bezrobotnych, robotach publicznych. Zamiast odszkodowań można zaproponować zakup podaży dóbr i usług, bo lepiej płacić za coś, niż dać pieniądze „za darmo":