W Izbie Gmin toczą się negocjacje ostatniej szansy w celu uniknięcia bezumownego wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W polskim Centrum Partnerstwa Społecznego Dialog toczą się negocjacje ostatniej szansy w celu uniknięcia wyjścia nauczycieli z sal w czasie egzaminów. Na marginesie zauważmy, jak nieadekwatne stają się z czasem nazwy instytucji. Izba Gmin, która reprezentowała w średniowieczu „gmin" (w odróżnieniu od Izby Lordów reprezentującej „panów"), jest dzisiaj reprezentacją całego narodu. A w Centrum Partnerstwa Społecznego Dialog od dawna nie ma już żadnego dialogu, a tym bardziej partnerstwa.
Brytyjczykom zostawmy ich problemy, zajmijmy się naszymi. Na pierwszy rzut oka polskie finanse wyglądają tak dobrze, jak nigdy: deficyt wyniósł w zeszłym roku tylko 0,4 proc. PKB. Oczywiście, że wynik ten po części zawdzięczamy dobrej koniunkturze, o której wiadomo, że nie będzie się utrzymywać wiecznie (zwłaszcza że opierała się na konsumpcji, bez odpowiednich inwestycji – za co zapłacimy jeszcze w przyszłości rachunek). Ale mimo wszystko powodów do niepokoju nie widać.
A jednak niepokój jest. Miesiąc temu rząd nagle dowiedział się, że ma w przyszłym roku zwiększyć o 50 mld zł (2,5 proc. PKB) swoje wydatki. Źródłem finansowania ma być jak zwykle „zwiększona ściągalność VAT", choć została już w całości skonsumowana na potrzeby dotychczasowych wydatków. Premier „z sercem na dłoni" tłumaczy nauczycielom, że pieniędzy już nie ma i dać im podwyżek nie ma z czego. Minister finansów publicznie zaprzecza, jakoby chciała się podać do dymisji, co oczywiście dowodzi, że coś jest na rzeczy. Rząd wspomina o wzroście deficytu „do 2–3 proc. PKB", przygotowując nas na złamanie unijnej granicy dopuszczalnego deficytu. A jednocześnie raptownemu przyspieszeniu ulegają prace nad przekazaniem 25 proc. pieniędzy z likwidowanych OFE do Funduszu Rezerwy Demograficznej (dla niezorientowanych: wbrew mylącej nazwie nie oznacza to wcale tworzenia żadnej rezerwy na przyszłe lata, tylko natychmiastowe przeznaczenie pieniędzy na bieżące wydatki ZUS, bez konieczności zmian tegorocznego budżetu).
Mówiąc krótko: w ciągu miesiąca perspektywy polskich finansów uległy radykalnemu pogorszeniu. Partie zaczynają prześcigać się w obietnicach wzrostu wydatków, bo inaczej nie da się wygrać wyborów. W ślad za nauczycielami w kolejce ustawią się inni pracownicy państwowi (skoro rząd bez wahania rozdaje 50 miliardów, to czemu akurat dla nas nie ma pieniędzy na podwyżki?!). W ciągu najbliższych lat deficyt i dług publiczny prawdopodobnie gwałtownie wzrosną, wzrosną też podatki. A gdzieś w tle, na razie na szczęście dalekim, zarysuje się groźba całkowitego załamania się finansów państwa.
Podpisałem list, w którym grupa ekonomistów przestrzega polityków przed takim scenariuszem. W odpowiedzi premier w miły, acz zdecydowany sposób odpowiedział nam, że niepotrzebnie się martwimy, bo „nie dostrzegamy słonia w pokoju". No cóż, osoba widząca w swym pokoju słonia powinna chyba udać się do lekarza. A jeśli lekarz potwierdzi, że zwierzę rzeczywiście tam jest – szybko zacząć pakować rodzinną porcelanę, bo słoń w pokoju bywa dla niej zagrożeniem.