Marek Migalski: Polityczne strachy na Lachy

W życiu publicznym można przestraszyć wszystkim.

Aktualizacja: 12.01.2020 22:46 Publikacja: 11.01.2020 23:01

Wizja świata prawicowców zawiera więcej lęków niż wizja lewicowców

Wizja świata prawicowców zawiera więcej lęków niż wizja lewicowców

Foto: shutterstock

Gdy kilka dni temu dokonałem pewnego wpisu na Twitterze, nie sądziłem, że otrzyma on ponad trzy tysiące lajków i setki udostępnień. Jego treść brzmiała mniej więcej tak: „Najbardziej strachliwym stworzeniem na Ziemi jest polski prawicowiec. Boi się wszystkiego: uchodźców, LGBT, dżendera, Niemców, Rosjan, spisku Brukseli, elit, Grety Thunberg, rozpadu rodziny, upadku Kościoła, terrorystów, islamu. Widzi się jako husarz, a jest drżącym zajączkiem". Złośliwi internauci uzupełnili wykaz lęków polskich prawicowców o wegeterianizm, szczepionki i inne groźne zjawiska. Dokonuję lekko ambarasującego autocytatu nie po to, by się chwalić „zasięgami" moich postów na Twitterze, lecz dlatego, że popularność akurat tego wpisu świadczy o tym, że dotknął on czegoś ważnego – roli strachu w polityce.

Żeby być sprawiedliwym, można byłoby także stworzyć zestaw lęków lewicowców: religia, ze szczególnym uwzględnieniem papieża i podstępnych jezuitów oraz Opus Dei, męskie końcówki w wyrazach, polityczną niepoprawność w słowach i uczynkach, tradycyjny model rodziny, procesje Bożego Ciała, globalne ocieplenie, lobby wojskowo-zbrojeniowe w USA itp.

Zatem prawdą jest, że wszystkie strony sporu politycznego posługują się strachem w celu mobilizacji swoich zwolenników. Ale prawdą jest także i to, że prawica robi to skuteczniej. Jej lista lęków jest o wiele dłuższa i bardziej przerażająca. Zło czai się wszędzie i o każdej porze gotowe jest zaatakować zdrową tkankę narodu oraz jego najwybitniejszych przedstawicieli. Zwłaszcza nad Wisłą – wiadomo wszak, że strachy na Lachy.

Dlaczego tak się dzieje? Wytłumaczeniem jest wizja natury ludzkiej będąca jedną z przyczyn wyboru postaw politycznych.

Powszechnie, i chyba słusznie, przyjmuje się, że prawicowcy „są z Hobbesa", a lewicowcy „są z Rousseau". Ci pierwsi postrzegają człowieka jako agresywne zwierzę, złe od samego początku, z natury skłonne do niecnych uczynków, które w jako takiej kooperacji z innymi utrzymywane jest jedynie przez cywilizację, instytucje, tresurę, wychowanie, strach przed piekłem lub więzieniem.

Ci drudzy zaś postrzegają człowieka jako dobrego z natury, skłonnego do pokojowej koegzystencji z innymi, chętnego do dzielenia się z bliźnimi efektami swojej pracy i nieskorego do agresji.

W oczywisty sposób wizja świata prawicowców będzie zawierała więcej lęków niż wizja lewicowców. Dla prawicowca rzeczywistość jest groźna (także rzeczywistość społeczna) i tylko wytężona uwaga może uchronić jednostki i grupy od najgorszego. Z kolei świat lewicowcom wydaje się o wiele przyjemniejszym miejscem do życia, a ludzie o wiele bardziej sympatyczni i mniej zagrażający dobrom i wartościom.

Kto ma rację? To oczywiście kwestia postawy filozoficznej i wyboru wartości. Z punktu widzenia nauk biologicznych, które od pewnego czasu staram się w swoich książkach i artykułach aplikować do politologii, oba podejścia mają swoje uzasadnienie.

Rzeczywiście, ludzie są skłonni do agresji i rywalizacji, do zabijania „innych", do nietolerancji wobec „obcych", do ostrożności wobec „nowego". Bo taka postawa opłacała się wczesnym przedstawicielom homo sapiens, którzy 150 tysięcy lat temu, na afrykańskich sawannach, nie mieli łatwego życia. Zewsząd mógł nadejść przeciwnik (czy to w postaci lwa, czy przedstawiciela innej grupy ludzkiej), więc przezorna nawet ostrożność, ufanie tylko swoim, wrogość wobec innych, nie były najgorszym podejściem do rzeczywistości.

Ale lewicowcy także mają swoje racje – w toku ewolucji wykształciliśmy postawy altruistyczne nie tylko wobec „swoich", ale także wobec osobników z nami niespokrewnionych (doskonałe prace Triversa bardzo dobrze to opisują), a odkryte kilkanaście lat temu przez włoskich neurobiologów „neurony lustrzane" tłumaczą nasze współdziałanie w grupie, zdolność do współpracy z innymi, poświęcanie się dla obcych, empatię.

Czy zatem posługiwanie się strachem politycznie opłaca się we współczesnym świecie? Ależ oczywiście. Można nawet powiedzieć, że kto tego nie potrafi, będzie zawsze przegrywał. Na złe wiadomości, wzbudzające w nas lęk i zaniepokojenie, jesteśmy bowiem o wiele bardziej nastawieni, niż na informacje dobre. Przed tysiącami lat nasi przodkowie mogli sobie bowiem pozwolić na zignorowanie pozytywnego komunikatu o treści „tam są dobre jagody", ale tragicznie mogło się dla nich skończyć niezauważenie ostrzeżenia o treści „w tych krzakach siedzi lampart".

Z tego mechanizmu korzystają twórcy zawartości portali internetowych czy telewizji informacyjnych. Treści „negatywne" kilkukrotnie przeważają w nich nad treściami „pozytywnymi". Słowa „skandal", „dramat", „tragedia" o wiele lepiej się klikają i oglądają, niż słowa „radość", „wspaniale", „szczęście".

Politycy umiejętnie obsługujący nasze strachy zawsze będą wygrywać z tymi, którzy tego nie potrafią lub się tym brzydzą. Oto jedna z tajemnic sukcesów Jarosława Kaczyńskiego w polskiej polityce i, z drugiej strony, porażek opozycji. Prezes PiS co chwilę wprawia swoich zwolenników w przerażenie, dostarczając im kolejnych powodów do lęków oraz, co oczywiste, samego siebie przedstawiając jako gwaranta obrony przez owymi strasznymi zjawiskami.

Czym one mogą być? Wszystkim, bo strach da się wycisnąć ze wszystkiego – z drobnoustrojów przenoszonych przez uchodźców, z gwałtów, które będą powszechne, gdy tylko wpuścimy do 38-milionowego kraju siedem tysięcy Syryjczyków, ze spisku ubeków i komunistów, z dominacji kasty sędziowskiej, z zakusów Putina i „tajemniczej" przeszłości Merkel, z seksualizacji dzieci przez lekcje wychowania oraz ze zniszczenia polskiej rodziny przez ideologię LGBT, a także z zabrania 500+, jeśli tylko PO dojdzie do władzy.

W ciągu ostatnich kilku lat Kaczyński udowodnił, że jest w stanie wystraszyć swoich zwolenników prawie wszystkim.

A opozycja? Na tle prezesa PO prezentuje się naprawdę blado. Jakieś polexity, w które nikt nie wierzy; naruszenie trójpodziału władzy, którego nikt nie rozumie; uderzenie w niezawisłość sądów, które nikogo nie obchodzi; izolacja na arenie międzynarodowej, która jest obojętna większości; smog i globalne ocieplenie, które są czymś nierealnym dla milionów zwykłych zjadaczy chleba.

Jeśli opozycja nie nauczy się straszyć swoich wyborców w celu ich mobilizacji, jeśli nie pobierze lekcji od Kaczyńskiego, jak się wprawia w drżenie zwolenników i przeciwników, przez kolejne lata będzie patrzeć, jak rządy PiS robią w Polsce, co chcą. Bo strach ma nie tylko wielkie oczy, ale także świetlaną przyszłość w polityce. Zwłaszcza wśród Lachów.

Gdy kilka dni temu dokonałem pewnego wpisu na Twitterze, nie sądziłem, że otrzyma on ponad trzy tysiące lajków i setki udostępnień. Jego treść brzmiała mniej więcej tak: „Najbardziej strachliwym stworzeniem na Ziemi jest polski prawicowiec. Boi się wszystkiego: uchodźców, LGBT, dżendera, Niemców, Rosjan, spisku Brukseli, elit, Grety Thunberg, rozpadu rodziny, upadku Kościoła, terrorystów, islamu. Widzi się jako husarz, a jest drżącym zajączkiem". Złośliwi internauci uzupełnili wykaz lęków polskich prawicowców o wegeterianizm, szczepionki i inne groźne zjawiska. Dokonuję lekko ambarasującego autocytatu nie po to, by się chwalić „zasięgami" moich postów na Twitterze, lecz dlatego, że popularność akurat tego wpisu świadczy o tym, że dotknął on czegoś ważnego – roli strachu w polityce.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donalda Tuska na 100 dni rządu łatwo krytykować, ale lepiej patrzeć w przyszłość
Publicystyka
Estera Flieger: PiS choćby i z Orbánem ściskającym Putina, byle przeciw Brukseli