Przekaz płynący ze światowych mediów głównego nurtu w ostatnich dniach był jednoznaczny. Donald Trump przegrywa w większości tzw. wahających się stanów, a przewaga Hillary Clinton w wyścigu do Białego Domu wydaje się ugruntowana i nic nie powinno odebrać jej zwycięstwa. Nawet wczoraj w redakcji, kiedy przygotowywaliśmy środowy numer „Rzeczpospolitej”, nie znając przecież dzisiejszych wyników wyborów, uwierzyliśmy taką narrację.
Rzeczywistość okazała się diametralnie inna. Zastanawiająca. Bo jak to się stało, że kandydat Republikanów przegrywający w sondażach, przedstawiany w kampanii jako człowiek prawie niezrównoważony, nieprzewidywalny, seksista i patologiczny kłamca, przeciw któremu wystąpili nawet czołowi politycy własnej partii, wygrywa i to nie „o włos”, ale z dużą przewagą, której nie uwzględniły praktycznie żadne badania i analizy, prezentowane w największych mediach.
Czy ta sytuacja nie jest kalką referendum w Wielkiej Brytanii, gdzie jeszcze dzień przed nim, zwolennikom Brexitu nie dawano żadnych szans. A otrzeźwienie przyszło dopiero po podliczeniu głosów.
Warto zatem zastanowić się, czy słuchając sondaży, komentarzy, i analiz w największych światowych w mediach, portalach społecznościowych, z których większość przecież ma zdefiniowany profil liberalny (czyli bliższy wizji świata Hillary Clinton), nie próbowano wtłoczyć odbiorców w wirtualną rzeczywistość, która przyjęła postać jedynej prawdziwej i dopiero w ostatecznym starciu z tą realną nie wytrzymuje próby.
Nie wiadomo jakim prezydentem będzie Donald Trump. Na pewno jednak negatywny przekaz, który płynie wobec jego osoby, w tej jednej z najbrutalniejszych kampanii wyborczych w USA trzeba brać z dystansem. Uwypuklanie negatywnych cech kontrkandydata, czy próba obniżania jego wiarygodności jest standardowym działaniem praktycznie każdego wyborczego starcia.