W przedstawieniu nie ma tego, czego od operowego hitu Giacomo Pucciniego zazwyczaj oczekuje publiczność. Nie zobaczymy kolorowych kimon, a Cio-Cio-San, zwana Butterfly, nie przystraja domku kwiatami wiśni na powrót ukochanego. Kwiaty są, ale sypane na podłogę i od razu przez to zdeptane.
W Operze Wrocławskiej sceneria utrzymana jest w dołującej szarości, jakby dom Butterfly, nędzne sklepiki, a nawet amerykańską flagę pokrył pył po wybuchu bomby atomowej. Akcję swego dzieła Puccini umieścił przecież w Nagasaki, tyle że na początku XX stulecia. We Wrocławiu reżyser Giancarlo del Monaco przesunął zdarzenia prawie o pół wieku.
Oficer amerykańskiej marynarki Pinkerton nie jest więc przybyszem z lepszego, zachodniego świata, jak traktowano w czasach Pucciniego tych, którzy docierali na Daleki Wschód. Po zakończeniu II wojny światowej ma potwierdzać swą obecnością ostateczny upadek dawnej Japonii.
Giancarlo del Monaco to znawca opery, obcuje z nią od dziecka (jego ojciec Mario to legendarny tenor). Jeśli zdecydował się przenieść „Madame Butterfly" w czasy nam bliższe, nie robi tego, by pójść za teatralną modą. Dzięki temu zabiegowi typowy wyciskacz łez Pucciniego nabiera nowych, głębszych znaczeń.
Cio-Cio-San nie jest kruchą, prostoduszną dziewczyną zakochaną w amerykańskim mężu, która dowiedziawszy się o jego niewierności, popełnia samobójstwo. W powojennym, brudnym świecie ona jedna broni dawnych japońskich wartości, takich jak honor, prawda czy przysięga. Dlatego jej finałowa śmierć nabiera cech symbolicznych.