W dziejach Warszawskiej Opery Kameralnej takiego tłoku na scenie jeszcze nie było: pląsające niewolnice, tancerka w stroju pozłacanej fontanny, eunuch, żołnierze, ucięte głowy na dzidach, klawesyn i palma, a nawet Mozart z żoną i dwójką małych dzieci.
W tym tłoku przeciskają się bohaterowie „Uprowadzenia z seraju”, uroczej, choć staroświeckiej komedii Mozarta. To kameralny utwór o młodzieńcu, który dotarł do seraju baszy Selima, by tam odnaleźć ukochaną Konstancję.
Miłosne perypetie w typowym XVIII-wiecznym stylu z trudem dają się zaadoptować we współczesnym teatrze, choć wielu reżyserów takie próby podejmuje. Zaproszony przez WOK Jurij Aleksandrow postanowił natomiast udowodnić, że da się i dziś zrobić zabawny spektakl.
Rosyjski reżyser ma rację, „Uprowadzenie z seraju” to świetna komedia, ale – jak to u Mozarta – śmiech powinien przeplatać się z refleksją. Tymczasem Aleksandrow postąpił tak, jakby chciał, aby widz zaśmiewał się nieustannie z każdego gestu czy kroku poszczególnych postaci. I nie uchronił wykonawców od pokusy komediowej szarży w nie najlepszym stylu.
Kolorowy spektakl obciążony jest grzechem nadmiaru także barw i detali w skądinąd ładnie pomyślanych kostiumach i dekoracjach. Reżyser zapomniał też, że muzyka Mozarta ma nie tylko śmieszyć, bo dla Konstancji kompozytor napisał piękną, liryczno-heroiczną arię, zatupaną tu przez hurysy. Śpiewająca z dużą kulturą Aleksandra Bubicz-Mojsa zdawała się być jedynie dodatkiem.