Ozzy Osbourne, dla którego Lemmy skomponował przebój „Mama, I Coming Home”, napisał na Twitterze: „Straciłem jednego z największych przyjaciół. Był wojownikiem, był legendą”. Slash z Guns N’ Roses powiedział: „Usłyszałem Motörhead podczas Blizzard of Ozz Tour. Grali najgłośniej na świecie. Najwięksi rocka, z którymi współpracowałem, nie są godni trzymać świecy nad grobem Lemmy’ego”.

W życiu Iana Lemmy’ego Kilmistera wyrażały się wszystkie paradoksy rock and rolla, niebo i piekło tej muzyki. A Motörhead był jedną z najdziwniejszych grup w historii gatunku: uwielbianą przez zagorzałych fanów i kompletnie nieznaną laikom.
 
Zespół osiągnął sukces kultowym dziś albumem „Ace of Spades” (1980), piekielnie dynamicznym, melodyjnym i zarazem ostrym, do którego Motörhead zawsze nawiązywał. Ale gdy płyta się ukazała, mało kto uważał, że zespół przetrwa próbę czasu i stanie się żywą legendą rocka.
 
Zadecydowali o tym fani, wśród których byli m.in. przyszli muzycy Metalliki czy Guns N’ Roses. Dla nich Lemmy stał się guru. A także protoplastą nowych trendów – trash i speed metalu. Opartych na agresywnym i szybkim brzmieniu, które wykrystalizowało się na początku lat 90., kilkanaście lat po tym, gdy Lemmy dokonał fuzji rock and rolla i punk rocka ponad gatunkowymi i pokoleniowymi podziałami.
 
Długo czekał na sławę
 
Zaczął grać, mając 16 lat, gdy w 1961 r. zobaczył koncert The Beatles. W 1968 r. został technicznym u Jimiego Hendrixa. Podczas tras dzielił pokój z basistą Noelem Reddingiem z najsłynniejszego tria Hendrixa – Experience. Po latach sam zasłynął charakterystycznym charczącym brzmieniem basu, który współgrał z jego sznapsbarytonem.
 
Zanim Lemmy założył własne trio, ocierał się więc o wielką sławę, która długo nie stawała się jego udziałem. I to też zafascynowało fanów, bo dzięki Lemmy’emu mogli marzyć, że tak jak on złapią kiedyś boga za nogi. Nawet w piekle. Nawet na dnie.
 
Pamiętam, jak w warszawskiej Stodole jadł skromny posiłek na stole nakrytym ceratą i plastikowymi naczyniami. Bo często nie wiodło mu się najlepiej. Urodzony w Wigilię 1945 r., miał prawo czuć się nieszczęśliwy. Ojciec – pastor, porzucił rodzinę, gdy syn miał trzy miesiące. Może dlatego przez lata nadużywał narkotyków i alkoholu. Kiedy w latach 70. został basistą grupy Hawkwind, wyleciał z zespołu, gdy kanadyjska straż graniczna znalazła u niego amfetaminę. Na jednym z singli zdążył nagrać poświęconą jej piosenkę – „Motörhead”. A za kratkami wpadł na pomysł założenia zespołu o tej nazwie, który miałby wykonywać najbardziej zwariowaną, brutalną odmianę rock and rolla.
 
Grupa borykała się z problemami, ale Lemmy miał talent i wyobraźnię. Pisał o straceńcach, życiu przypominającym hazard, w którym karty rozdaje diabeł, a nie mniej niebezpieczne są łase na pieniądze kobiety. Wiedział, o czym śpiewa, ponieważ bywał hazardzistą i według różnych obliczeń miał od 1200 do 2000 seksualnych partnerek.
 
Przez lata wypijał codziennie butelkę Jacka Danielsa. Odstawił whisky trzy lata temu, mając dość pobudek o poranku, jak sam szczerze opowiadał, w wymiotach obcych sobie osób.
 
Ołowiany symbol
 
Zbierając nazistowskie rekwizyty i jednocześnie odżegnując się od nazizmu, dodał do nazwy grupy znak „umlaut”. Symbolem grupy uczynił ołowianą „wojenną świnię” z szablistymi zębami, do dziś reprodukowaną na okładkach płyt. Dzieciaki na całym świecie kupiły ten wizerunek, ale nie stałoby się tak, gdyby nie wiązała się z nim seria rewelacyjnych albumów: „Ace of Spades”, „Bomber”, „Iron Fist”, „Overkill”, „Another Perfect Day”. Łącznie grupa nagrała 22 studyjne płyty. Ostatnia to „Bad Magic”.
 
Lemmy zaklął w muzyce to, co stanowi o fenomenie i żywotności rocka – bezkompromisowość, prostotę, siłę wyrazu, witalność. To były też jego cechy. Kiedy grał w lipcu tego roku na Torwarze, poza sceną robił wrażenie osoby ciężko chorej. Ale gdy stawał przed fanami, odzyskiwał siłę. Tak działo się do końca, bo przerywał i odwoływał koncerty w zależności od tego, na jak długo wystarczało mu energii na granie.
 
Zmarł kilka dni po 70. urodzinach, dwa dni po tym, gdy dowiedział się, że ma raka. O życiu opowiedział w autobiografii „Biała gorączka”. O śmierci napisał tam z typowym dla siebie sarkazmem: „Ludzie nie przestają być dupkami, kiedy umrą. Stają się tylko martwymi dupkami”.

Zobacz także: