Upał wzrósł, napięcie w polskiej ekipie także. Poranne wtorkowe kwalifikacje dyskoboli zakończyły się spektakularną klapą Piotra Małachowskiego, dwukrotnego mistrza Starego Kontynentu – z Barcelony (2010) i Amsterdamu (2016) – a także potrójnego medalisty mistrzostw świata i podwójnego wicemistrza igrzysk.
Klnący Majewski
Opis startu kwalifikacyjnego Małachowskiego z musu jest krótki: trzy rzuty, trzy spalone – pierwszy i ostatni celowo, bo dysk nie zbliżył się do żółtej linii awansu, środkowy w siatkę. Wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Tomasz Majewski, prywatnie przyjaciel miotacza, dostał się na stadionowe telebimy w chwili, gdy siedząc blisko rzutni, mełł w ustach cichy komentarz do końcowej próby.
Może wiedział, że więcej się nie dało, że 12. wynik w Europie przed mistrzostwami to nie była kwestia przypadku lub pecha, tylko dojrzałego wieku, steranego organizmu (urazy z wiosny zabrały Małachowskiemu dwa miesiące solidnych przygotowań), braku setek rzutów i treningu dynamiki.
Tłumaczenie 35-letniego kapitana reprezentacji Polski (tę funkcję dostał niemal przez aklamację zaraz po przybyciu do Berlina) zawierało elementy wyjaśniające, ale – to może jest dobra wiadomość – dyskobol z Żuromina koncentrował się także na przyszłości.
– Jestem rozczarowany, jestem zły i jest mi przykro. Dwa próbne rzuty były dobre, po jednym dysk poleciał 65 m. Pomyślałem: „Jakie to proste!". Rzucało mi się lekko, ale niestety, były to tylko próby. Głowa nie wytrzymała, wygrał stres. Nie czułem dysku, przegrałem. Drugi raz w karierze zakończyłem ważny start na zero (pierwszy był podczas mityngu Diamentowej Ligi w Oslo w 2013 roku – przyp. k.r.). Byłem przygotowany na fajny wynik, forma jest i, mam nadzieję, jeszcze ją pokażę, bo do końca sezonu zostało jeszcze kilka startów – mówił polski dyskobol.