Jest Pan teraz we Włoszech, od czterech tygodni w kwarantannie. Rzeczywiście jest tak strasznie, jak pokazują w telewizji?
Nawet gorzej. Mamy setki zgonów dziennie. W Toskanii, gdzie przebywam, więcej niż w całej Polsce. O północy Włoch już nie wspomnę. Od kilku tygodni kraj jest zamknięty i nikt już w tej chwili nie zważa na polityków. Ludzie słuchają teraz wirusologów. Dramat polega jednak na tym, że nie wiedzą, kiedy to wszystko się skończy.
Chińskie doświadczenia pokazują, że nad wirusem można zapanować. Jest nadzieja…
Włoscy wirusolodzy ściśle współpracują z chińskimi odpowiednikami. Są jednak dwie niewiadome. Nie wiadomo, w jakim stopniu model chiński można zastosować do Europy. Chińczycy twierdzą, że te wszystkie obostrzenia zastosowane teraz we Włoszech, u nich nic nie dały. Dopiero wprowadzenie całkowitej izolacji, łącznie z tym, że ludzie nie mogli w ogóle wyjść z domów, a objęci kwarantanną zostali zamknięci w strzeżonych ośrodkach, przyniosło efekt. Włochów już obecne zakazy szokują, pytanie, czy wystarczą. Nie jest to proste. W Europie mamy inną kulturę niż Chińczycy, zakazy są trudniejsze do wprowadzenia.
I utrzymania. Boris Johnson długo wzbraniał się przed wprowadzeniem strategii tzw. społecznego dystansu, powoływał się m.in. na badania psychologów, że mobilizacja społeczna i zakazy skuteczne są tylko przez pewien czas, później ludzie zaczynają się buntować. Dlatego należy wprowadzić je w odpowiednim momencie epidemii, żeby nie okazały się przeciwskuteczne.