Piłkarze odbyli rundę honorową po boisku, ale po jednym kółeczku udali się do szatni, niezatrzymywani przez publiczność.

Kibice już po losowaniu eliminacji uznali, że nasza grupa jest najłatwiejsza, a piłkarze czterema kolejnymi zwycięstwami utwierdzili ich w tym przekonaniu. Może dlatego problemy w meczach ze Słowenią i Austrią uznali za niedopuszczalne. Zapewne byli to ci sami kibice, którym wydawało się, że na Euro do Francji i na mundial do Rosji jedziemy po medale. Dołączyli do tego dziennikarze wyedukowani futbolowo w internecie oraz eksperci telewizyjni – sfrustrowani dawni piłkarze, którzy sami niewiele osiągnęli. Podszczypywali Jerzego Brzęczka, który jest łatwym celem, bo przyjmuje ciosy i nadal robi swoje. Nie brata się z dziennikarzami i nie mówi im „w tajemnicy", co się dzieje w kadrze.

Jednych Brzęczek przekonuje, innych nie. Być może w zespole rzeczywiście nie ma chemii, wszyscy grają na co dzień w klubach zagranicznych, wielu łączy tylko reprezentacja, za którą – takie mam czasami wrażenie – niektórzy ostatniej koszuli nie oddadzą.

Atmosfera wokół kadry, która bądź co bądź awansowała do finałów mistrzostw Europy, przypomina mi trochę to, co działo się po zdobyciu srebrnego medalu na igrzyskach w 1976 w Montrealu. Uznano, że wicemistrzostwo olimpijskie jest porażką, i PZPN zwolnił Kazimierza Górskiego, choć jego kadra odnosiła wcześniej realne sukcesy. Obecna ma na to niewielkie szanse.

Jerzy Brzęczek wyciąga z piłkarzy maksimum ich możliwości i skleja drużynę, na ile się da. Jako kapitan reprezentacji, która na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992)zdobyła srebrny medal, bez wątpienia wie, na czym to polega.