Oba filmy mają tę samą zaletę: opowiadają historię, która dawno powinna być sfilmowana. I te same wady, wśród których obok słabości scenariuszowych należy wymienić fakt, że są znacznie spóźnione. Moda na takie patriotyczne opowieści w światowej kinematografii przeminęła. Temat drugiej wojny światowej został już wyeksploatowany, a nawet jeśli czasem powraca, to w autorskich wizjach wybitnych twórców, by wspomnieć ubiegłoroczną „Dunkierkę" Christophera Nolana.

Polityka kulturalna obecnego rządu podąża natomiast innym torem. Jedną z pierwszych zapowiedzi ministra Piotra Glińskiego była ta dotycząca stworzenia kina historycznego rangi hollywoodzkiej. Partnerów w świecie jednak nie mamy, a samodzielnie polskiej kinematografii na realizację tych marzeń nie stać. Koszty jednej produkcji przekroczyłyby cały roczny budżet PISF, przeznaczony przecież na dofinansowanie wszystkich rodzimych tytułów. Najdroższy nasz film militarny o wydarzeniach z ostatniego stulecia – „1920 Bitwa Warszawska" – kosztował 27 mln zł, jedną trzecią tego co ekranizacja „Quo vadis" w 2001 r., a i tak w obu przypadkach budżetowa skromność dawała o sobie znać w różnych kadrach.

W najbliższych latach filmy historyczne będą u nas jednak powstawały – to efekt konkursów, zachęt dla twórców, a i wyczucia przez nich koniunktury. Ten ostatni czynnik nie wróży najlepiej. Film historyczny wymaga złożonych, niejednoznacznych postaci, autentycznych sytuacji konfliktowych, a nie posągowych bohaterów i samej rekonstrukcji faktów, co zaważyło też na poziomie opowieści o Dywizjonie 303. A nieprzypadkowo najwybitniejszy film ostatnich lat, bardzo subiektywny „Wołyń", powstał po prostu z wewnętrznej potrzeby twórcy, Wojciecha Smarzowskiego.