Przekaz dnia partii rządzącej jest mniej więcej taki – to lokalne samorządy odpowiadają za rekrutację do szkół, one też mają zapewnić miejsca dla wszystkich kandydatów. I miałaby rację, gdyby nie fakt, że reforma oświaty została wprowadzona wbrew przeważającej opinii samorządów, rodziców i nauczycieli. I tak naprawdę nie wiadomo po co.
Gdy pod koniec lat 90. ekipa ministra Mirosława Handke zmieniała system edukacji – reforma była wprowadzana stopniowo przez trzy lata. W tym czasie jedna z głównych twórczyń gimnazjów Anna Radziwiłł, wiceminister edukacji, cierpliwie spotykała się z każdym samorządem i tłumaczyła, po co one są. Łączyła je m.in. z koniecznymi zmianami na rynku pracy. Konsekwencją cyklu spotkań były wprowadzane stopniowo korekty.
Teraz obserwujemy stan odmienny, rząd narzucił swoją wolę, pomimo że można było przewidzieć skutki zmian. W efekcie mamy dzisiejsze zderzenie się podwójnego rocznika z rekrutację do szkół.
Ktoś powie, że co roku mniej więcej o tej porze wakacji największą nerwówkę przeżywali rodzice i uczniowie kończący gimnazja. Tyle że wtedy niepewność była mniejsza. Dane podawane przez samorządy mówią same za siebie. Np. w Warszawie nigdzie nie dostało się ponad 3 tys. dzieci, dwa razy więcej niż rok temu w pierwszym etapie rekrutacji.
A co spotka szczęściarzy? Nauka od godz. 7.30 do 17.30 w wynajętych przez samorządy klasach katechetycznych przy kościołach, lekcje w piwnicach przerobionych na sale, WF na korytarzach, oddziały liczące po niemal 40 uczniów. Czy tak już kiedyś nie było?