Platforma Obywatelska chce wrócić do źródeł – wpuścić do swoich biur i na swoje wiece wyborcze zwykłych obywateli, samorządowców i aktywistów. Można powiedzieć – każdy by chciał. Nie ma polityka, który nie marzyłby o solidnym „podmiocie społecznym", który wyznaje te same poglądy i nie dość, że w odpowiednim momencie zagłosuje, to jeszcze porozdaje ulotki i w czynie społecznym zawiesi plakaty. Ot tak – z czystej sympatii.

Pewien znany mi dobrze polityk lewicy na początku lat 90. otworzył drzwi, za którymi stało najcudowniejsze zjawisko świata: nie, wcale nie długonoga blondynka, tylko jegomość w waciaku, walonkach i berecie z antenką. Oznajmił, że przybywa z Białegostoku, by walczyć o dobrobyt mas pracowniczych. Łzy szczęścia napłynęły do oczu polityka. Niestety, okazało się, że padł ofiarą happeningu złośliwego kolegi ze studiów.

Z Platformą jest dziś podobnie. To oczywiście fajnie, że jeździ po bazarkach i rozmawia z ludźmi, nawet jeśli nie zawsze są to rozmowy miłe. Ale niech się politycy nie łudzą: nie znajdą nagle wyborców, którzy uwiedzeni ich wizją kraju prezentowaną na ryneczku pochwycą polityka na ręce i głośno skandując jego imię, zaniosą wprost do Sejmu. Takich cudów w polityce nie ma.

Mimo wszystko to chyba jednak lepsza strategia niż wielkie konwencje na tysiące osób – czyli partyjnych działaczy i klientów partii rządzącej. Od lat obserwując partyjne zjazdy i konwencje organizowane przez wszystkie ugrupowania za publiczne pieniądze, czuję niesmak. To może już lepiej spotykać się przy marchewce albo na deptaku, byle nie w Ciechocinku, bo to trąci politycznymi wagarami.

A jak już się takiego polityka spotka, to zawsze – niezależnie od opcji – można mu powiedzieć, co się myśli i że pietruszka droga jak nigdy. W dobie braku wartości w polityce, nienawiści i obelg przekraczających wszystkie normy – to też coś warte. Obawiam się jednak, że to działa tak, jak na szkolnej wywiadówce: na ryneczek przyjdą bez obstawy tylko ci, którym akurat nikt nic do powiedzenia nie ma.