Największym ryzykiem w ocenie polskiej delegacji był wybór Fransa Timmermansa na szefa Komisji Europejskiej. Paradoksalnie nie chodziło w tym sprzeciwie o kwestię praworządności – przecież poparta ostatecznie przez Polskę Ursula von der Leyen nie jest entuzjastką zmian w wymiarze sprawiedliwości serwowanych przez PiS, publicznie mówiła też o wspieraniu antypisowskiej opozycji. Znacznie bardziej chodzi tu o wizję przyszłości Unii Europejskiej. Polacy uznali, że Timmermans ma wizję UE, której nie będzie się dało pogodzić z polskim interesem. Rozumowanie było mniej więcej takie: Timmermans z kwestii praworządności oraz walki z realnym i wyimaginowanym populizmem, a także zwolennikami demokracji nieliberalnej uczynił główny polityczny wehikuł i jeśli stanie na czele Komisji, zmieni ją w narzędzie politycznej wojny. Polscy dyplomaci uznali, że to nie Polska jest tu głównym daniem, lecz Węgry, które są częścią europejskiej frakcji chadeckiej. Uznali, że Polska miała być jedynie przystawką w próbie ideologicznego uderzenia w europejskich konserwatystów z różnych frakcji przy użyciu Komisji Europejskiej. Dlatego też premier Morawiecki wykorzystał wszystkie możliwe środki, by nominację Timmermansa storpedować.

Wybór Ursuli von der Leyen ma dla polskiego rządu kilka atutów. Znacznie ważniejsze niż jej poglądy na praworządność w Polsce jest to, jaka wizja Europy jest jej bliska. Do niemieckiej chadeczki jest Polsce (i to nie tylko PiS, ale też PO) znacznie bliżej niż do holenderskiego socjalisty. W sprawach kluczowych, takich jak przyszłość europejskiego wspólnego rynku, polityki bezpieczeństwa, współpracy z NATO czy stosunku do Rosji, poglądy dotychczasowej szefowej niemieckiego MON są Warszawie na rękę.

W dodatku otwarcie ją popierając, premier Mateusz Morawiecki upiekł kilka pieczeni na jednym ogniu. Zainwestował w dobre relacje na początku z nową szefową Komisji Europejskiej, co byłoby niemożliwe w przypadku Timmermansa, którego ostatecznie udało się zatopić. W dodatku nowa sytuacja może pozwolić na zupełnie inną dynamikę w relacjach z Niemcami. Partia Angeli Merkel zaczyna sobie zdawać sprawę, że PiS najprawdopodobniej będzie rządzić również po jesiennych wyborach, więc – nie zgadzając się z Jarosławem Kaczyńskim czy Mateuszem Morawieckim w wielu punktach – uznali, że warto otworzyć kanały kontaktu z największym sąsiadem na wschodzie. Inwestowanie w relacje z von der Leyen jest dla Morawieckiego inwestycją w swego rodzaju restart w relacjach z Niemcami.

Przy okazji Morawiecki ugrał jeszcze jedno: niezwykle umocnił swoją pozycję w oczach głównego rozgrywającego w polskiej polityce – Jarosława Kaczyńskiego. Choć po wyborach europejskich niektóre środowiska w PiS suflowały prezesowi, że nie potrzebuje już dłużej Morawieckiego, Kaczyński dostał silny argument, że na arenie europejskiej inwestycja w obecnego premiera była trafna. A biorąc pod uwagę rolę, jaką Unia odgrywa w świadomości Polaków, premier jako sprawny negocjator to dla Kaczyńskiego ważny zasób.

To oczywiście nie oznacza, że sytuacja PiS jest w tej chwili w Unii idealna. Wręcz przeciwnie. Frakcja PiS została pominięta przy obsadzie najważniejszych stanowisk – karty w UE rozdali chadecy, socjaliści i liberałowie. Wśród nowych liderów Unii nie ma nikogo z naszego regionu, co jest dodatkowym problemem. Następca Tuska – belgijski premier Charles Michel czy szef unijnej dyplomacji Joseph Borell – znajduje się na politycznych antypodach wobec PiS. Nie ma też żadnej gwarancji, że von der Leyen poradzi sobie na stanowisku szefowej Komisji Europejskiej. A to właśnie ta grupa ludzi zdecyduje o tym, czy Unia odpowie na niepokoje milionów obywateli UE, którzy w ostatnich wyborach zagłosowali na partie spoza unijnego establishmentu. I to od podejmowanych przez nich decyzji zależy, czy za pięć lat dotychczasowy establishment będzie miał jeszcze coś do powiedzenia, czy zostanie zmieciony przez siły otwarcie kwestionujące potrzebę istnienia zjednoczonej Europy.