I tyle z nadziei na wyciszenie polskich sporów. Na niedzielnej konwencji swojej nowej partii  Robert Biedroń jasno i konkretnie zapowiedział walkę o aborcję na życzenie do 12. tygodnia ciąży. W przemówieniu przez wszystkie przypadki odmieniał słowa „jedność", „wspólnota", „razem". A na koniec i tak pokazał, że to konflikt jest tym, czym jego nowa siła zamierza się żywić.

Już dziś to konflikt bardzo ostry. Nawet przed gdańską tragedią wiedzieliśmy, że poziom złych emocji w społeczeństwie jest niebezpiecznie wysoki. A przecież, co trzeba uczciwie przyznać, obie główne partie starają się omijać kwestie, które najbardziej dzielą polskie społeczeństwo. I tak, PO w kwestii aborcji cały czas nabiera wody w usta, a PiS torpeduje kolejne inicjatywy społeczne zmierzające ku zaostrzeniu przepisów.

Równie uczciwie powiedzmy sobie, że taka postawa nie wynika bynajmniej z ich szlachetności, po prostu politycy wiedzą, że otwarcie tej puszki Pandory może wywrócić scenę polityczną.Wie to też widocznie Robert Biedroń i właśnie w rozpętaniu wojny ideologicznej dostrzegł swoją szansę. Dziś w świetle jego radykalnych deklaracji Platforma wygląda wręcz na dewotkę. Biedroń z łatwością, niezależnie od faktów, dorobi znowu PiS gębę radykałów idących ręka w rękę z Ordo Iuris. I tu wkroczy, cały na biało, on – obrońca uciśnionych. Wprowadzi nad Wisłą „europejskie standardy".

Ale Biedroń nie ma szans wprowadzić aborcji na życzenie. Chce tylko rozgrzać emocje, chodzi mu jedynie o nowy podział, w którym to Wiosna zastąpi PO po jednej ze stron barykady. Stare linie konfliktu nie są korzystne dla nowej siły, bo dwie partie mocno okopały się na zajmowanych pozycjach. Dlatego to nie wojna Biedronia – w niej nie ma już dla niego miejsca. On potrzebuje nowej wojny. Podzieli więc społeczeństwo na nowo. I tyle z deklaracji, że wraca do krajowej polityki po to, by zaproponować alternatywę dla nieznośnego konfliktu polsko-polskiego. Nowy rozdział, który zapowiadał, okazuje się po prostu nową wojną. Bardzo możliwe, że jeszcze gorszą niż wojna PO i PiS.