Projekt, który miałby polegać na wykrojeniu Warszawy z jej dotychczasowego regionu, przedstawiany był jako konieczność – bogata stolica podniosła statystyczny poziom zamożności województwa, przez co biedne Mazowsze mogłoby stracić w przyszłości dofinansowanie z UE.
Wedle wyliczeń unijnego Eurostatu już w 2010 r. na Mazowszu dochód na mieszkańca przekroczył średnią unijną. To oczywiście zasługa Warszawy. Także dzięki stolicy w latach 2008–2013, czyli podczas obowiązywania poprzedniego budżetu UE, PKB na mieszkańca Mazowsza wzrosło o blisko jedną czwartą, najwięcej w całej Unii.
Jednak w pomyśle na rozwód Warszawy i Mazowsza tak naprawdę nie chodziło o dobrobyt, tylko o politykę. Szybkie przejęcie władzy w stolicy, której PiS nie może odbić, odkąd warszawski ratusz w 2005 r. opuścił Lech Kaczyński. Wypominała to we wtorek prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która bije kolejnych konkurentów z Prawa i Sprawiedliwości i nie dała się odwołać w referendum.
Uczciwie trzeba przyznać, że w kampanii wyborczej PiS obiecywało zmiany na mapie. Wspominano nie tylko o wydzieleniu Warszawy z Mazowsza, ale także o nowym regionie częstochowskim oraz utworzeniu województwa środkowopomorskiego między Słupskiem a Koszalinem. Choć tak się składa, że wszystkimi wspomnianymi miastami rządzą politycy niechętni tej partii, to traktowanie tych pomysłów wyłącznie jako rewanżu politycznego byłoby niepoważne.
Kluczowe jest to, kiedy i w jaki sposób PiS przeprowadzi zapowiadane zmiany.