Wprawdzie Liga Mistrzów już dawno przestała być wyłącznie ligą mistrzów krajowych, co nie wszystkim się podobało, bo oznaczało praktycznie zamknięcie drzwi dla mistrzów z krajów biedniejszych i piłkarsko słabszych. Protesty jednak szybko ustały w starciu z argumentem, że wicemistrz czy nawet trzecia drużyna ligi angielskiej, niemieckiej czy hiszpańskiej to wyższy poziom, większa oglądalność i zyski dla właściciela tego spektaklu (jest nim Europejska Federacja Piłkarska - UEFA).

Był to drugi krok podkopujący historyczne podstawy europejskiego futbolu - pierwszy to tzw. prawo Bosmana, po którym kluby praktycznie straciły swój narodowy charakter. Także tę zmianę kibice przełknęli, bo kto nie lubi, gdy w ich drużynie grają gwiazdorzy, a że nie są to chłopcy z naszego miasta, ani nawet naszego kraju, to trudno. Kiedy w Chelsea Londyn Romana Abramowicza nie wybiegał na boisko żaden Anglik, od klubu nie odwrócili się ci, którzy kibicowali mu od pokoleń.

Jednak pierwsza reakcja kibiców i wpływowych polityków wsłuchanych w głos ludu (to przecież głos wyborców), na powstanie Superligi w stylu NBA, świadczy, że tego może być już za wiele. Trzeba mieć nadzieję, że czas koronawirusa wybrany by ogłosić ten projekt, nie zgasi krytycyzmu i nie spowoduje obojętności.

Chciwców i cyników widzących w piłce nożnej wyłącznie źródło zysku mogą powstrzymać jedynie kibice odrzucający tę nową grę, której zasady ustalają fachowcy od marketingu. Na szczęście na razie kluby francuskie i niemieckie nie przystąpiły do Superligi, a UEFA grzmi, że wykluczy każdego, kto weźmie udział w tym projekcie. To akurat łatwo zrozumieć, bo Superliga to byłby koniec obecnej Ligi Mistrzów, na której UEFA się uwłaszczyła i świetnie zarabia.

To jest kłótnia bogaczy o podział kasy. Z dotychczasowymi władcami futbolu trudno było iść pod rękę, ale jeśli zwyciężą ci, którzy chcą dorwać się do pieniędzy wraz z Superligą, będzie to koniec świata w jaki wprowadzali nas nasi dziadkowie i ojcowie zakochani w piłce nożnej i w swoich klubach. Trudno o optymizm, jest większa szansa, że sprawy pójdą źle.