Jeżeli bowiem jest tak, że przez osiem lat przez – to słowa Macierewicza – „nieudolność i korupcję” armia polska nie otrzymywała niezbędnego jej uzbrojenia, to, biorąc pod uwagę, że w ciągu ostatnich dwóch lat armia głównie słyszy o uzbrojeniu, jakie dostanie, perspektywa Rosji ćwiczącej atak na Zachód sprawia, że czuć się  bezpiecznie raczej nie możemy.

Takie poczucie mogłoby nam bowiem towarzyszyć tylko wtedy, gdyby polska armia już była „silna, zwarta i gotowa”, albo gdyby Rosja na wojnę jednak się nie szykowała. Nawet zakładając, że Macierewicz w pocie czoła skutecznie nadrabia zaległości będące efektem rządów poprzedników, trzeba dużej naiwności, by uwierzyć, iż tę rozbrojoną przez rząd PO-PSL armię udało się w dwa lata błyskawicznie zmienić w siłę, która sprawia, iż Władimir Putin nie może spać spokojnie. Albo więc wczoraj nie byliśmy tak słabi, albo dziś nie jesteśmy tak mocni. Tertium non datur, panie ministrze.

To jednak nie jedyny problem natury logicznej z wypowiedziami szefa MON. Załóżmy bowiem, że stan opisywany przez ministra jest stanem faktycznym. Odziedziczył po poprzednikach słabą armię, niezdolną do skutecznej obrony kraju, a za granicą ma sąsiada, który – jak mówi minister – ćwiczy warianty ofensywne i prowadzi dość agresywną politykę. Czy w takiej sytuacji podkreślanie w programach publicystycznych owej słabości polskiej armii, która teraz jest mozolnie odbudowywana i w dalszej przyszłości będzie potężna, to aby najskuteczniejszy sposób gwarantowania Polakom owego bezpieczeństwa, które – zdaniem szefa MON – powinno im dziś towarzyszyć? Wygląda to bowiem tak, jakbyśmy mówili: dziś nie damy rady, ale jutro zobaczycie, na co nas stać. Pytanie tylko dlaczego w takiej sytuacji druga strona miałaby cierpliwie czekać na owo jutro.

Stawiane przez Macierewicza diagnozy zmuszają też do pytania, czy w obecnej sytuacji konflikt MON z Pałacem Prezydenckim, koncentrujący się w gruncie rzeczy na kwestiach personalnych, jest naprawdę konieczny. Macierewicz mówi wprawdzie, że z jego strony żadnego konfliktu nie ma, a sprawę gen. Jarosława Kraszewskiego zdaje się znać głównie z mediów, bo przecież „nie jest członkiem SKW” i nie wie, jakie to wątpliwości podległa mu służba ma wobec głównego doradcy prezydenta ws. wojskowych. Nawet jednak jeśli przyjmiemy, że jest to stan rzeczy zgodny z rzeczywistością, to i tak konsekwencje owych działań SKW są powszechnie znane. Armia czeka na nominacje generalskie, których doczekać się nie może ze względu na spór, którego rzekomo nie ma. Tym samym w siłach zbrojnych panuje stan tymczasowości – a taka sytuacja raczej osłabia niż wzmacnia wojsko. Zestawiając to z diagnozą ministra Macierewicza dotyczącą działań Rosji można wyciągnąć tylko dwa wnioski: albo zagrożenie to jest wyolbrzymione, albo – to znacznie gorsza możliwość – diagnoza jest właściwa, ale spór wewnętrzny okazuje się ważniejszy niż bezpieczeństwo państwa.

Logiczne wyjaśnienie tych wszystkich sprzeczności może być tylko jedno: minister Macierewicz nie wierzy w realne tu i teraz zagrożenie, a figury Rosji używa jako narzędzia w wewnętrznej rozgrywce toczącej się w obozie władzy. Jeśli jednak kwestie bezpieczeństwa państwa są wykorzystywane instrumentalnie do prowadzenia polityki wewnętrznej, to ja osobiście odczuwam pewien deficyt bezpieczeństwa. Zabawa zapałkami może bowiem prowadzić do rozpalenia ogniska, ale równie często doprowadza do wybuchu pożaru.