II wojna światowa: Seksualne służki japońskiego imperium

W japońskich wojskowych domach publicznych były kobiety pracujące pod przymusem, ale też zawodowe prostytutki. Bardzo wiele z zatrudnionych tam dziewczyn zwerbowali koreańscy gangsterzy.

Aktualizacja: 12.08.2018 08:43 Publikacja: 11.08.2018 00:01

Wyzwolone przez amerykańskie wojska koreańskie z przybytku dla japońskich żołnierzy na Okinawie; 30

Wyzwolone przez amerykańskie wojska koreańskie z przybytku dla japońskich żołnierzy na Okinawie; 30 kwietnia 1945 r.

Foto: EAST NEWS

Japończycy zwali je „ianfu", czyli pocieszycielkami. Tysiące tych kobiet w trakcie wojny miało za zadanie świadczyć usługi seksualne żołnierzom imperium. Choć ofiarami takiego procederu były dziewczęta niemal ze wszystkich krajów i terytoriów kolonialnych okupowanych przez Japończyków, to współorganizatorów systemu wojskowej prostytucji ścigał po II wojnie światowej jedynie holenderski wymiar sprawiedliwości – i to na bardzo małą skalę. Dopiero po upływie kilku dekad, w momencie gdy ostatni świadkowie umierają, drażliwa kwestia wojennej prostytucji oraz niewolnictwa seksualnego stała się punktem zapalnym w relacjach Japonii z Koreą Płd. oraz (w dużo mniejszym stopniu) z innymi dawniej okupowanymi przez cesarstwo ziemiami. Nasycone emocjami, oddziałujące na wyobraźnię mężczyzn oraz lęki kobiet, historie o seksualnym upodleniu przez okupanta stały się bronią w ideologicznej wojnie. Japonia, ze zrozumiałych względów, nie chce ich przypominać. Korea robi z nich jeden z filarów swojego nacjonalizmu. Feministki wplatają je w swój dogmat o złej patriarchalnej kulturze. W takiej atmosferze jakiekolwiek krytyczne badania dotyczące historii „ianfu" i wojskowej prostytucji są łatwo przemilczane. A historia ta nie jest przecież czarno-biała, jak to przedstawiają oficjalne narracje. Spora część pocieszycielek nie była bowiem seksualnymi niewolnicami, a system wojskowej prostytucji nie mógłby istnieć na tak dużą skalę bez wsparcia tysięcy lokalnych kolaborantów i kolaborantek.

Najbardziej poszukiwany towar

Fala gwałtów dokonywanych przez japońskich żołnierzy w trakcie inwazji na Chiny rozpoczętej latem 1937 r. zszokowała nie tylko chińskich cywilów i zachodnich obserwatorów, ale również japońskich dowódców. Gwałty były dla nich przede wszystkim oznaką niebezpiecznego upadku dyscypliny. Żołnierz gwałciciel szukający swojej ofiary oddalał się od oddziału, narażał się na zranienie przez broniącą swej cnoty dziewczynę, na lincz dokonany przez wściekłych chłopów czy choćby na zarażenie chorobą weneryczną. Starsi oficerowie pamiętali, że japoński korpus ekspedycyjny walczący z bolszewikami na Syberii w latach 1918–1922 został zdziesiątkowany głównie przez choroby przenoszone drogą płciową. Przemoc seksualna niepotrzebnie też antagonizowała cywilów.

Generał Naosaburo Okabe, dowódca armii Chin Północnych, pisał w lipcu 1938 r. do podległych mu jednostek: „Gwałty wzbudziły antyjapońskie nastroje o nieoczekiwanej intensywności. (...) Są one nie tylko czynami nielegalnymi (...), ale też podkopują porządek publiczny i kompromitują w całości działania armii. Trzeba je poczytać za akty zdrady, które zagrażają narodowi. (...) Każdy dowódca, który nie weźmie pod uwagę tych rozkazów, zasłuży na określenie mianem nielojalnego poddanego. (...) Obok ścisłej kontroli zachowania poszczególnych żołnierzy, dostarczenie ułatwień w kwestii zaspokojenia potrzeb seksualnych najszybciej, jak to możliwe, nosi znamiona najwyższej konieczności".

Łatwy dostęp do usług prostytutek miał więc w opinii japońskich dowódców przede wszystkim powstrzymać falę przemocy seksualnej. Wojsko nie chciało jednak, by żołnierze rozchodzili się po domach publicznych dostępnych dla cywilów. Tego typu przybytki bywały przecież gniazdami szpiegostwa, narkomanii czy czarnorynkowej spekulacji. Uznano więc, że idealnym rozwiązaniem będzie zapewnienie żołnierzom dziewczyn bezpośrednio w koszarach, na warunkach ustalanych przez armię i kontrolowanych przez wojskową bezpiekę.

Tego typu domy publiczne przeznaczone dla japońskich wojskowych eksperymentalnie tworzono już w 1932 r. w Szanghaju. Od zimy 1937 r. zaczęły one powstawać na większą skalę przy japońskich wojskach okupujących Chiny. W grudniu 1937 r. przystąpiono do organizacji tego typu przybytków w Nankinie, mieście, w którym dopiero co doszło do masakry cywilów i fali gwałtów dokonanych przez żołnierzy japońskich. W organizacji domów publicznych japońskim wojskowym pomagały wówczas miejscowe organizacje humanitarne: Czerwona Swastyka oraz... amerykańscy protestanccy misjonarze, którzy wcześniej ciskali gromy na miejscowy seksbiznes. Teraz uznawano takie przybytki za sposób na ograniczenie przemocy seksualnej i uchronienie wielu dziewczyn od gwałtów.

Lewis Smythe, profesor Uniwersytetu Nankińskiego, pisał na początku 1938 r., że wielu mieszkańców Nankinu cieszyło się wówczas z otwarcia trzech domów publicznych dla Japończyków. „Nie brakowało zarówno profesjonalistek, jak i ochotniczek. Przedstawiciele pana Wanga dotarli do jednego z obozów, w którym było 10 tysięcy uchodźczyń i na jedno skinienie zgłosiło się 28 prostytutek!" – wspominał w liście do znajomego. W połowie stycznia pięć ciężarówek wypełnionych pocieszycielkami przejechało ulicami Nankinu pomiędzy szpalerem wiwatujących japońskich żołnierzy. Wkrótce miejscowa branża erotyczna przeżywała boom. Inny świadek tych wydarzeń, historyk Miner Bates, pisał kilka miesięcy później: „Mamy tu teraz wielkie burdele otwarte dla wszystkich, które reklamują się w oficjalnych gazetach, i zupełnie nową klasę sprytnych panienek poprzebieranych za kelnerki w restauracjach, co dla Nankinu stanowi kompletną rewolucję obyczajową".

Wojskowe domy publiczne

Do wojskowych japońskich domów publicznych trafiło w trakcie wojny najprawdopodobniej od 50 tys. do 100 tys. kobiet (niektóre wyliczenia mówią nawet o 200 tys.). Trafiały tam w różny sposób, ale spora ich część została zwerbowana przez naganiaczki i naganiaczy z sektora prywatnego. To oni też bezpośrednio zarządzali wojskowymi domami publicznymi i wypłacali „ianfu" wynagrodzenia. Wielu kobietom mówiono, że będą pracowały w restauracjach, klubach, szpitalach czy fabrykach. Były też jednak wśród „ianfu" kobiety, które wcześniej były zawodowymi prostytutkami. Wszystkie źródła wskazują, że najliczniej wśród pocieszycielek były reprezentowane Koreanki. Miało to wyraźny związek z tym, że sutenerski biznes był jeszcze przed wojną w dużym stopniu zdominowany przez koreańskich alfonsów. W latach 20. i 30. stawali się oni właścicielami różnego rodzaju erotycznych przybytków w całym regionie Azji Wschodniej. Podążali oni za koreańskimi imigrantami zarobkowymi szukającymi okazji do wzbogacenia się m.in. w Chinach. „Częściowo z powodu warunków ekonomicznych w Korei, częściowo z powodu wzrastających możliwości handlowych, na które pozwalała japońska okupacja Mandżurii, właściciele burdeli w Korei zaczęli się tam przeprowadzać. Zaczęło się to w początkach 1931 r. (...) Można więc sądzić, że w początkowym okresie wojny na Pacyfiku wielu zaangażowanych w prostytucję w Korei przeniosło się do Chin" – pisze japońska historyk Yuki Tanaka.

W samej Korei seksbiznes przeżywał okres boomu. W latach 30. w samym tylko Seulu sprzedawanych było 30 tys. dziewcząt rocznie, z których 5 tys. wysyłano za granicę. Zdarzało się, że rodzice sprzedawali swoje córki, mężowie żony, a teściowie synowe. Niespecjalnie szokowało wówczas ludzi to, że córki same się sprzedawały, by pomóc rodzicom spłacić długi. Wiele dekad po wojnie popularność w Korei zdobyły wspomnienia „Babci Ok-nyon", byłej „ianfu", twierdzącej, że japońskie tajne służby porwały ją do burdelu, gdy była piękną patriotyczną dziewicą. W pierwszej wersji swojej relacji pisała ona jednak, że do domu publicznego sprzedał ją pijany mąż.

Armii specjalnie nie obchodziło, skąd pochodzą pocieszycielki dostarczane jej przez prywatnych pośredników. Niekiedy jednak zdarzało się, że uderzała w zbyt śmiało sobie poczynające mafie sutenerskie. W marcu 1938 r. urzędnicy Ministerstwa Armii pisali w okólniku do dowódców jednostek wojskowych działających w Chinach: „Niektórzy z mało wiarygodnych agentów rekrutujących zostali zatrzymani i przesłuchani przez policję, by ujawnili swoje metody werbunku, przypominające porwania. (...) W przyszłości, w przypadku werbunku, każda armia winna wzmocnić kontrolę, wybierając pieczołowicie właściwych pośredników (...) i działać w ścisłej współpracy z lokalnym przedstawicielstwem Kempeitai lub z policją".

Zupełnie inaczej ten proceder wyglądał w Azji Południowo-Wschodniej. Tam nie było tak wielu pośredników jak w Chinach czy Korei, a wojsko oraz flota samodzielnie zarządzały domami publicznymi oraz urządzały rekrutację. Przymusowo rekrutowane tam pocieszycielki były de facto niewolnicami sił zbrojnych. Na Filipinach, gdzie ludność cywilna od początku była wrogo nastawiona do japońskich najeźdźców, zdarzało się, że zamykano w burdelach kobiety zatrzymane np. w punktach kontroli drogowej. Trzymano je w fatalnych warunkach i nie przyznawano żadnej zapłaty pieniężnej. W okupowanej Indonezji zwerbowano do domów publicznych około 300 holenderskich kobiet. Tylko 65 z nich przymuszono do prostytucji, a reszta zgłosiła się na ochotnika – licząc na to, że dostaną lepsze racje żywnościowe i przetrwają w ten sposób pobyt w obozie dla internowanych. Zastosowanie metody „kija i marchewki" pozwoliło na łamanie charakterów. Na przykład w sierpniu w 1942 r. w kobiecym obozie na wyspie Ambon strażnicy odkryli, że dwie Holenderki prowadzą nielegalną korespondencję z obozem męskim. Wywieziono je z obozu, ale one po dwóch dniach wróciły. Jak wspominała jedna z więźniarek: „Na tyle, na ile można było zauważyć, nie spadł im włos z głowy. Przyniosły ze sobą racuchy i banany i robiły wrażenie raczej radosnych. Ale wszystko to, co je spotkało, pozostało dla nas na zawsze tajemnicą".

Różne koleje losu

Pocieszycielki były traktowane w bardzo zróżnicowany sposób. Zazwyczaj najgorzej miały te, które trafiały do ośrodków bezpośrednio zarządzanych przez armię czy flotę. Jedna z holenderskich dziewcząt z Indonezji została skierowana do willi, w której mieścił się ekskluzywny dom publiczny dla oficerów zarządzany przez Tokkeitai, znaną z brutalności bezpiekę Marynarki Wojennej. W przybytku tym znajdowały się jedynie białe dziewczyny, a japońscy oficerowie mogli je bezkarnie bić i upokarzać na wszelkie możliwe sposoby. Jedna z dziewcząt próbowała się przed tym uchronić, goląc głowę na łyso, by stać się nieatrakcyjną. To tylko przyciągnęło uwagę prześladowców. Do jej pokoju ustawiała się długa kolejka „klientów" chcących „zerżnąć wariatkę". Gdy jedna z jej koleżanek zaszła w ciążę, a to, że jest brzemienna, stało się widoczne, nadzorcy z Tokkeitai zapewnili jej „aborcję" – tłukli ją drągami po brzuchu tak długo, aż poroniła.

W domach publicznych zarządzanych przez koreańskich, chińskich czy japońskich alfonsów, dziewczyny podpisywały umowę o pracę. Przysługiwało im wynagrodzenie (jednak nie było ono wypłacane regularnie), które było dużo większe niż np. stawki płacone koreańskim robotnicom w Japonii. Pocieszycielka mogła w kilka dni zarobić równowartość miesięcznego żołdu japońskiego żołnierza. Klientów obowiązywały pewne zasady postępowania wobec „ianfu". Żołnierz nie mógł pocieszycielki uderzyć ani przyjść do burdelu pijany. Oczywiście, zdarzało się, że zasad nie przestrzegano, ale „ianfu" pracujące w tego typu ośrodkach i tak miały więcej praw niż robotnice przymusowe. W jednym z wojskowych burdeli w Rangunie prostytutka zabiła japońskiego żołnierza. Uznano, że działała w samoobronie i oczyszczono ją z zarzutów. Yi Yongsuk, była koreańska „ianfu", opisała natomiast w swoich wspomnieniach, jak pokłóciła się z japońską pocieszycielką, która atakowała ją za koreańskie pochodzenie. „Powiedziałam jej, że doniosę na nią policji za dyskryminację. Policja zaznaczyła bowiem wyraźnie, że wszystkie mamy być traktowane tak samo" – wspominała Yi. Jak widać, wśród pocieszycielek znajdowały się też japońskie prostytutki. I mocno narzekały na to, że Koreanki odbierają im klientów.

W październiku 1942 r. japoński zarząd ds. siły roboczej zdecydował, by przydzielić pocieszycielki chińskim i koreańskim robotnikom przymusowo zatrudnionym na Wyspach Japońskich. Chciano w ten sposób ograniczyć ich skłonność do buntu. Na 20–30 robotników miała przypadać jedna „ianfu". Zdarzało się jednak, że część koreańskich pocieszycielek odmawiała obsługiwania Koreańczyków. Patrzyły na swoich rodaków z wyższością.

Od nagłej i niespodziewanej śmierci...

Śmiertelność wśród pocieszycielek była generalnie niższa niż wśród robotników przymusowych czy jeńców. Co prawda wojskowe domy publiczne bywały obskurnymi ośrodkami, z brudnymi materacami i prymitywnymi toaletami. Żołnierze nie zawsze przestrzegali rozkazu o zakładaniu prezerwatyw, zdarzały się więc choroby weneryczne i aborcje. Dochodziło do tego, że oficerowie gwałcili świeżo przybyłe pocieszycielki, czasem będące jeszcze dziewicami. Były też przypadki samobójstw. Ale też zdarzało się, że żołnierze nawiązywali z prostytutkami prawdziwe romanse, a wojskowy dom publiczny okazywał się oazą spokoju w wojennym piekle – zwłaszcza jeśli znajdował się w dużym mieście, z dala od frontu.

Zazwyczaj „ianfu" dzieliły los oddziałów, które obsługiwały. „Każdemu oddziałowi w ruchu niemal zawsze towarzyszyła grupa kobiet z Korei. Podnosząc wysoko obrąbki spódnic, z jedyną walizką kołyszącą się na głowie, truchtały za żołnierzami w marszu. (...) Po około godzinie mógł się zdarzyć ostrzał moździerzowy ze strony sił chińskich. Zadzwonił alarmowy dzwonek. Z opuszczonymi nadal spodniami, żołnierze biegali w nieładzie. Kobiety (...) natychmiast rzuciły się twarzami do ziemi, chroniąc się pod swoimi walizkami. Niektóre z nich zabiły zabłąkane kule, ale żołnierze kpili sobie z tego. Z jeszcze mokrymi naramiennikami, na których było napisane »Pocieszycielki Armii Cesarskiej«, ponownie podejmowały marsz na tyłach oddziałów" – wspominał ofensywę w Chinach japoński żołnierz Yoichi Kaneko.

Gdy japońskie wojska ponosiły klęski na froncie, zdarzało się, że „ianfu" ginęły w czasie ostrzałów artyleryjskich, bombardowań czy podczas morderczego odwrotu przez azjatyckie dżungle. Często popełniały samobójstwa wraz z żołnierzami. Na wyspie Saipan w 1944 r. zabijały się, skacząc z nadmorskich klifów, tak jak setki japońskich osadników. Mówiono im, że alianccy żołnierze to „białe diabły", które będą je torturować dla przyjemności, a później zjedzą. W Birmie wiele pocieszycielek wyzwolonych przez brytyjskie wojska autentycznie dziwiło się, że nie zostały zjedzone. Do zjadania „ianfu" dochodziło – tyle że kanibalami byli japońscy żołnierze. Znanych jest kilka tego typu przypadków z izolowanych, dotkniętych głodem garnizonów na wyspach Pacyfiku.

W 1945 r., gdy waliło się japońskie imperium, pocieszycielki bywały atakowane, bite, upokarzane i gwałcone przez ludność wyzwalanych terenów uznającą je za kolaborantki. Masowo gwałcili je sowieccy żołnierze zajmujący w sierpniu i wrześniu 1945 r. Mandżurię oraz Koreę Północną. Ogromną krzywdą, jaka spotkała te kobiety, była również utrata zgromadzonych podczas wojny oszczędności. Wiele z nich wpłacało je na konta w kasach oszczędnościowych japońskiej poczty. Gdy japoński system okupacyjny się załamywał, nie były w stanie dostać tych pieniędzy z powrotem, a powojenna inflacja sprawiła, że ich kapitały szybko traciły na wartości. Przystosowanie się do nowej rzeczywistości okazywało się bardzo trudne, a zwłaszcza założenie normalnych rodzin. Część „ianfu" ze względów zdrowotnych nie mogła już mieć dzieci.

Problem zamieciony pod dywan

Z wyjątkiem Holandii, która osądziła grupę oficerów japońskiej bezpieki odpowiedzialnych za zmuszanie białych kobiet do prostytucji, rządy państw alianckich spuściły na kwestię pocieszycielek kurtynę wstydliwego milczenia. Niektóre biedne państwa azjatyckie nie poruszały tego tematu, by nie narazić na szwank relacji gospodarczych z Japonią. W Korei Płd., czyli państwie najgłośniej obecnie podnoszącym tę sprawę, na szerszą skalę na temat wojennej prostytucji i niewolnictwa seksualnego zaczęto pisać dopiero w latach 80. Wielka burza wybuchła po przetłumaczeniu na koreański wspomnień japońskiego pisarza Seiji Yoshidy, który w bardzo dosadny sposób opisał zbrodnie popełniane na pocieszycielkach. Tyle że po latach Yoshida przyznał się, że wszystko zmyślił, a zrobił to z przyczyn ideowych – był komunistą. Zmyślenia dały mu nieźle zarobić, dlatego nastąpił wysyp amatorskiej literatury dotyczącej tego złożonego problemu.

Problem losu pocieszycielek nie został podniesiony podczas japońsko-koreańskich rozmów o odszkodowaniach wojennych w latach 50. i 60. Korea Płd. domagała się 364 mln USD odszkodowań dla robotników przymusowych, ale zamiast tego dostała od Japonii 800 mln USD pomocy, którą koreański rząd przeznaczył głównie na rozwój przemysłu oraz infrastruktury. Dawni robotnicy przymusowi oraz „ianfu" nic nie dostali. W 1993 r. japoński rząd przyznał, że przy rekrutacji pocieszycielek dochodziło do przymusu. Rok później Japonia powołała Azjatycki Fundusz Kobiecy (AWF) mający wypłacać odszkodowania za wojenną prostytucję obywatelkom Korei Płd., Filipin, Tajwanu, Indonezji i Holandii. Z pomocy skorzystało 211 Filipinek, 79 Holenderek, 61 Koreanek i 13 Chinek. Premier Tomiichi Murayama oficjalnie przeprosił je za wojenne krzywdy. Część byłych koreańskich „ianfu" odmówiła jednak przyjęcia odszkodowań (42 tys. USD na osobę). Fundusz rozwiązano w 2007 r. W tym samym roku premier Shinzo Abe stwierdził, że nie ma dowodów na to, by do rekrutacji „ianfu" stosowano przymus. Jego słowa znów zaogniły historyczny spór. W 2015 r. Abe oraz koreańska prezydent Park Geun-hye podpisali porozumienie o utworzeniu nowego funduszu odszkodowawczego dla byłych „ianfu" wartego łącznie ponad 8 mln USD. W zamian koreański rząd miał się powstrzymać przed przypominaniem tego wstydliwego tematu. Porozumienie nie spodobało się jednak sporej części Koreańczyków. Problem będzie powracał, o czym świadczy to, z jakim pietyzmem Koreańczycy traktują pomnik pocieszycielki stojący przed japońską ambasadą w Seulu. Czy jednak wiedzą, komu właściwie ten pomnik postawili? Czy tylko ofiarom wojny, czy również wyrachowanym kolaborantkom, które odmawiały obsługi Koreańczyków?

Podczas pisania artykułu korzystałem m.in. ze znakomitej książki Jeana-Louisa Margolina „Japonia 1937–1945. Wojna armii cesarza".

Japończycy zwali je „ianfu", czyli pocieszycielkami. Tysiące tych kobiet w trakcie wojny miało za zadanie świadczyć usługi seksualne żołnierzom imperium. Choć ofiarami takiego procederu były dziewczęta niemal ze wszystkich krajów i terytoriów kolonialnych okupowanych przez Japończyków, to współorganizatorów systemu wojskowej prostytucji ścigał po II wojnie światowej jedynie holenderski wymiar sprawiedliwości – i to na bardzo małą skalę. Dopiero po upływie kilku dekad, w momencie gdy ostatni świadkowie umierają, drażliwa kwestia wojennej prostytucji oraz niewolnictwa seksualnego stała się punktem zapalnym w relacjach Japonii z Koreą Płd. oraz (w dużo mniejszym stopniu) z innymi dawniej okupowanymi przez cesarstwo ziemiami. Nasycone emocjami, oddziałujące na wyobraźnię mężczyzn oraz lęki kobiet, historie o seksualnym upodleniu przez okupanta stały się bronią w ideologicznej wojnie. Japonia, ze zrozumiałych względów, nie chce ich przypominać. Korea robi z nich jeden z filarów swojego nacjonalizmu. Feministki wplatają je w swój dogmat o złej patriarchalnej kulturze. W takiej atmosferze jakiekolwiek krytyczne badania dotyczące historii „ianfu" i wojskowej prostytucji są łatwo przemilczane. A historia ta nie jest przecież czarno-biała, jak to przedstawiają oficjalne narracje. Spora część pocieszycielek nie była bowiem seksualnymi niewolnicami, a system wojskowej prostytucji nie mógłby istnieć na tak dużą skalę bez wsparcia tysięcy lokalnych kolaborantów i kolaborantek.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Klub Polaczków. Schalke 04 ma 120 lat
Historia
Kiedy Bułgaria wyjaśni, co się stało na pokładzie samolotu w 1978 r.
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar