Przewodniczący Rady Europejskiej przedstawił nowy projekt unijnego budżetu na lata 2021–2027. Chce osiągnąć porozumienie na nadzwyczajnym szczycie UE, który zwołał na 20 lutego. Rozbieżności w oczekiwaniach państw członkowskich są ogromne, a do porozumienia potrzebna jest jednomyślność. Charles Michel próbuje do niej doprowadzić, tnąc ogólny limit wydatków tak, żeby zadowolić oszczędnych, ale jednocześnie, oferując symboliczne prezenty krajom takim jak Polska, które narzekają, że projekt budżetu jest zbyt mały.

Z naszych informacji wynika, że w porównaniu z projektem KE z maja 2018 r. Polska zyskuje prawie 2 mld euro. To nie zmienia zasadniczo złej dla nas arytmetyki nowego budżetu, bo Komisja zaproponowała cięcie dla Polski w polityce spójności o 19 mld euro w porównaniu z obecnym okresem 2014–2020 do kwoty ok. 64 mld euro. Dodanie 2 mld euro powoduje zatem, że skala redukcji wyniesie 17 mld euro. – Polska się bogaci, ma coraz wyższy produkt krajowy brutto w stosunku do średniej unijnej, naturalne jest więc, że będzie dostawać mniej pieniędzy – tłumaczy nam nieoficjalnie unijny urzędnik. To jednak nie jest cała prawda. Bo z nieoficjalnych wyliczeń, którymi dysponuje „Rz", wynika, że gdyby obniżanie funduszy było uzależnione wyłącznie od PKB, to Polska owszem straciłaby, ale nie 19 mld euro, jak w propozycji KE, czy 17 mld euro, jak w propozycji Charlesa Michela, tylko ok. 10 mld euro. Bruksela zmieniła jednak metodologię dystrybucji funduszy w polityce spójności poprzez zmiany w definicjach regionów, zmianę kryteriów przyznawania pieniędzy itp. W wyniku tej operacji nieproporcjonalnie dużo pieniędzy straciły Polska i Węgry, czyli dwa kraje krytykowanie za łamanie praworządności.

Teraz jednak zasadnicza metodologia jest już nie do zmiany. Co więcej, część płatników netto, w szczególności Holandia, Austria, Szwecja i Dania, wspierana cicho przez Niemcy żąda obniżenia całości wydatków do 1 proc. dochodu narodowego brutto UE. Propozycja KE to 1,11 proc. DNB. Charles Michel w swoim kompromisie zaproponował 1,074 proc. DNB. Oszczędne kraje prężą muskuły i dalej uważają ten projekt za niemożliwy do przyjęcia. – Trudno zrozumieć, w jaki sposób ta propozycja ma stanowić podstawę kompromisu. Ogólny pułap wydatków jest zbyt wysoki, zmiana zbyt mała. Nadal istnieje potrzeba stałych korekt w celu zapewnienia sprawiedliwego podziału obciążeń – mówi nam dyplomata jednego z tych państw. Stałe korekty to tzw. rabaty, którymi dysponują ci płatnicy netto, którzy arbitralnie w przeszłości zostali uznani za poszkodowanych w negocjacjach budżetowych. Chodzi głównie o kraje, które wyjątkowo mało korzystają z polityki rolnej i polityki spójności, czyli dwóch największych kategorii wydatków.

Polska chciała wzrostu polityki spójności i dostała wspomniane 2 mld euro. Dostanie też 2 mld euro z tzw. Funduszu Sprawiedliwej Transformacji, który ma pomagać regionom szczególnie narażonym na społeczne skutki dochodzenia do neutralności klimatycznej w 2050 r. Ale uwaga: z naszych informacji wynika, że te 2 mld euro dostaniemy tylko wtedy, gdy rząd zadeklaruje przyłączenie się do celu 2050 r. Na razie tego nie zrobił. W sytuacji gdy deklaracji nie będzie, Charles Michel proponuje 1 mld euro dla Polski z tego tytułu.

Polskę do nowego projektu budżetu ma też przekonać ustępstwo Michela w regule pieniądze za praworządność. Komisja Europejska chciała uproszczonej procedury dla decyzji o zawieszaniu unijnych funduszy dla krajów, gdzie brak niezależności sądów zagraża bezpieczeństwu unijnych pieniędzy. Miała ona zapadać w unijnej Radzie (ministrowie państw członkowskich), na wniosek KE, tzw. odwróconą większością głosów. Czyli do jej zablokowania potrzebna była kwalifikowana większość, a do zaakceptowania wystarczyłaby mniejszość. Tymczasem Michel proponuje normalną kwalifikowaną większość potrzebną do przegłosowania wniosku Komisji. To zasadniczo zmienia sytuację i oznacza, że w przyszłości ewentualne odbieranie pieniędzy państwom, które podporządkowują sądy politykom, jak Polska czy Węgry, byłoby znacznie trudniejsze, niż chciała Komisja.