Festiwal w Koszalinie to bardzo ważne wydarzenie na filmowej mapie Polski. Tu bowiem nagradza się pierwsze filmy, wyławia twórców, którzy już niedługo będą decydować o obliczu polskiego kina. „Koszalin" przez lata miewał edycje lepsze i gorsze, dzisiaj - w dobie pokoleniowej zmiany warty - staje się imprezą coraz ciekawszą. I, co warto podkreślić, odważną.
W tym roku zestaw festiwalowych filmów był naprawdę ciekawy, a nagrodzone tytuły wymykają się sztampie. Ich autorzy ryzykują: szukają nowej filmowej estetyki, nowego języka, intensywniejszego kontaktu z widzem.
„Polskie gówno" Grzegorza Jankowskiego to historia trasy koncertowej, którą zespołowi Tranzystory z Pruszcza Gdańskiego organizuje komornik Czesław Skandal pragnący zostać muzycznym menedżerem. Kino energetyczne i mocne, które nie trafi do amatorów melodramatów i opowieści o silnych mężczyznach zbawiających świat. Ten film, któremu wyrazistości nadają Tymon Tymański i Robert Brylewski, jest brawurowym obrazem polskiego showbiznesu - skarlałego i pełnego przekrętów. Ale odbija się w nim też dzisiejsza Polska, z jej rozbudzonymi aspiracjami, które przegrywają z siermiężną wciąż rzeczywistością, z codzienną hochsztaplerką, ale też marzeniami. Jurorzy obradujący pod przewodnictwem Łukasza Palkowskiego w uzasadnieniu nagrody napisali: „za bezpretensjonalność, wściekłą szyderczość, spójność estetyczną, wytrwałość i niezwykły ładunek energii".
Jurorzy wyraźnie szukali na ekranie oryginalności, bo Jantarem za reżyserię nagrodzili wybitnego artystę polskiego teatru Grzegorza Jarzynę za „mistrzowskie prowadzenie aktorów i zaskakujące przeniesienie języka teatru na ekran" w „Między nami dobrze jest". Ekranizacja sztuki Doroty Masłowskiej to kino-eksperyment: umieszczona w minimalistycznej przestrzeni wiwisekcja polskiego społeczeństwa. Słuszna nagroda aktorska dla Adama Woronowicza.
Swego rodzaju eksperymentem jest też „Noc Walpurgi" Marcina Bortkiewicza. Szalenie interesujący debiutant, który przedtem dał się poznać jako autor świetnych filmów krótkich, ma w sobie wielką odwagę. Po premierze „Wenus w futrze" Roman Polański mówił, że całe życie marzył, by zrobić film z tylko dwojgiem aktorów. Bortkiewicz zrobił to w swojej pierwszej fabule. Do wielkiej divy operowej przychodzi po spektaklu młody człowiek. Podaje się za dziennikarza, który chce przeprowadzić z nią wywiad dla „Paris Match". Kim jest naprawdę? A kim jest diva brawurowo zagrana przez Małgorzatę Zajączkowską? Jaką tajemnicę nosi ona w sobie? Jaką potworną wojenną zadrę z czasów, gdy była w łódzkim getcie? Co próbowała wytrzeć z pamięci? W miarę upływu czasu gra, jaka toczy się między dwojgiem ludzi, staje się coraz bardziej niebezpieczna. Kobieta zrzuca kolejne maski. W pierwszej scenie wchodzi do garderoby w kostiumie i tonach makijażu, w ostatniej będzie bez krztyny szminki, całkowicie bezbronna. Ogromnie intrygujący film. Sztuczność, która na początku razi, okazuje się potrzebna. Tym mocniej bowiem wybrzmi potem prawda. Teatr zamieni się w życie.