Jeszcze dwa lata temu prawicowa hiszpańska partia PP pod wodzą premiera Mariano Rajoya nie miała z kim przegrać. Kolejne oskarżenia o korupcję spływały po niej jak woda po kaczce, opozycja była zaś słaba i skłócona. Gdy jednak w maju zeszłego roku sąd potwierdził, że partia prowadziła nielegalne operacje finansowe na ogromną skalę, trzeba było rozpisać nowe wybory, w których PP poniosła historyczną porażkę. Król Filip powierzył misję utworzenia rządu szefowi partii socjalistycznej Pedro Sánchezowi.

W czasie wieczoru wyborczego w kwaterze socjalistów wiwatujące tłumy śpiewały piosenki antyfaszystowskie i nawoływały do utworzenia rządu z radykalną partią Podemos. Podobny sojusz centrowej i radykalnej lewicy w Portugalii okazał się dużym sukcesem. Jednak w Hiszpanii miesiące żmudnych negocjacji do stworzenia wspólnego rządu lewicy nie doprowadziły i 10 listopada będą kolejne wybory.

Niepokoje w Katalonii pomagają partiom prawicy odzyskiwać siły. Ich twarda polityka w stosunku do separatystów jest popularna w biednych regionach Hiszpanii. PP pod wodzą nowego lidera przesunęła się mocno na prawo i w siłę rośnie skrajnie prawicowa partia Vox, przy której polska Konfederacja wygląda pacyfistycznie. Problem w tym, że twarda czy nawet brutalna polityka Madrytu przeszkadza, a nie pomaga, w rozwiązaniu konfliktu w Katalonii.

Nie wiemy, kto niedzielne wybory wygra i czy będzie w stanie stworzyć rząd. Można jednak wyciągnąć parę lekcji z hiszpańskich doświadczeń już dzisiaj. Po pierwsze, rachunek za korupcję przychodzi prędzej czy później. Po drugie, polityka konfrontacji i siły może się opłacać w kategoriach wyborczych, lecz w gospodarczych i konstytucyjnych jest zabójcza. Po trzecie, opozycja, zwłaszcza ta postępowa, nie jest skazana na porażkę, lecz swoje szanse musi wykorzystać (jak mówią tenisiści, nie ma takiej piłki, której nie można zepsuć). Po czwarte, partie muszą trzymać dystans do bogatych sponsorów (Sánchez odmówił tek ministerialnych ludziom z Podemos pod presją dużych firm i teraz może wszystko przegrać). Po piąte, nie można liczyć na UE, że pomoże rozwiązać problemy wewnętrzne państw członkowskich (za stołem decyzyjnym w Unii siedzą bowiem szefowie tych państw i praktycznie nikt inny. Nic więc dziwnego, że UE wzięła stronę Madrytu, a nie Barcelony).

Autor jest profesorem studiów europejskich na Uniwersytecie w Oksfordzie