Tym razem przemysł pogardy – jak napisała blogerka Kataryna – ruszył przeciw mieszczuchom. Zostawiam na boku wyzwiska, które posypały się pod adresem ponad pół miliona warszawskich wyborców. Ale przecież chodzi nie tylko o tych, co głosowali w Warszawie.
Kilkudziesięcioprocentowy skok frekwencji zanotowano praktycznie w każdym większym mieście. Politolog Rafał Matyja podkreśla, że udział w wyborach wzrósł z 47 do 67 proc. w Warszawie, z 42 do 57 proc. w Krakowie i z 38 do 58 proc. w Łodzi. Wybory sejmikowe w pewnym sensie wyrównały dotychczasową sytuację. Pamiętajmy, że jak na dość dobry rezultat PiS z 2014 r. reprezentacja tej partii w zarządach sejmików była słaba. Obecnie zaś obóz władzy dostał możliwość sformowania zarządów w większej liczbie województw – plus minus proporcjonalnie do tego, ile ugrał w wyborach. Ale wybory w miastach pokazały, że władza jest na kursie kolizyjnym z dużą częścią klasy średniej i wyborcami mającymi aspiracje, by do tej klasy doszlusować.