Czy raczej ideologia i partykularne interesy grup rządzących? Można chyba założyć, że różne elementy wysuwają się na plan pierwszy w różnych okresach. Ostatnie wydarzenia sugerują natomiast, że czysta geopolityka niekoniecznie gra dziś pierwsze skrzypce. Gdyby bowiem popatrzeć wyłącznie na mapę sporów terytorialnych i interesów gospodarczych, należałoby stwierdzić, że Rosja, Chiny i Turcja powinny być ze sobą w ostrym konflikcie, zwłaszcza w kwestii statusu Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej. Pomimo wielu tarć kraje te nawiązują jednak coraz silniejszą współpracę. Ich elity obawiają się importu zachodnich rozwiązań politycznych i tak bardzo chcą osłabić USA, że odsuwają geopolityczne animozje, a nawet długofalowe interesy swoich państw na plan dalszy.

Na przykład w tym tygodniu rosyjska Duma oficjalnie wskazała Zachód jako największe zagrożenie dla suwerenności Moskwy. Wymieniła przy tym przyczyny czysto ideologiczne, związane z wpływaniem na wewnętrzną politykę kraju. Równocześnie deputowanych nie martwi widocznie rosnąca zależność ich kraju od Pekinu. Rosja i Chiny handlują więc gazem i urządzają wspólne manewry wojskowe, zaś w stosunkach Kremla z Turcją w niepamięć poszło zestrzelenie rosyjskiego myśliwca nad Syrią w 2015 r. W sierpniu rząd Erdogana ogłosił, że kupi od Rosji system obrony rakietowej. Rzecz niespotykana w przypadku kraju, który formalnie jest wciąż członkiem NATO.

Tymczasem napięcia na linii Ankara–Waszyngton eskalują. W tym tygodniu władze USA przestały wydawać wizy obywatelom Turcji. Stało się to po aresztowaniu pracownika amerykańskiego konsulatu w Stambule. Znowu nie o geopolitykę tu chodziło. Amerykańscy dyplomaci mają zdaniem Ankary współpracować z ruchem Fethullaha Gülena, ideologicznego wroga prezydenta Erdogana.

Wydaje się więc, że trochę wbrew geopolityce na naszych oczach zarysowuje się szeroka koalicja autorytarnych potęg. Zupełnie jak między rokiem 1936 a 1939.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.