Są co najmniej trzy powody, dla których obozy przegranego lub słabnącego establishmentu powinny się dwa razy zastanowić, nim pójdą koalicyjną drogą. Po pierwsze, jeśli są u władzy, to budując szeroką koalicję, czynią ze swoich oponentów jedyną prawdziwą opozycję. W demokracji opozycja zaś prędzej czy później wygrywa. Jeśli natomiast, jak w Polsce, mamy do czynienia z establishmentem, który dopiero co władzę utracił, to budując zbyt szeroką koalicję, stawia się on w roli zawistnej koterii, która za nic ma wszelkie ideały i chce rządzić dla samego rządzenia.

Po drugie, wielkie koalicje to w Europie grabarze partii lewicowych i socjaldemokratycznych. Najczęściej bowiem w obronie globalistycznego konsensusu osłabiają lewicowe hasła socjalne, równocześnie skłaniając lewicę, by chcąc się odróżnić, wyostrzała hasła związane z wielokulturowością, swobodą obyczajów i otwartymi granicami. W efekcie lewica, nie obiecując już socjalnego bezpieczeństwa, staje się rzecznikiem tożsamościowej niepewności.

Po trzecie wreszcie, wielkie koalicje są programowo miałkie, a pracę intelektualną zastępują często rytualnymi okrzykami o obronie demokracji. Tak uzasadnić można jednak wszystko – i nic. A przecież przepis na polityczny sukces ugrupowania jest zasadniczo taki sam, niezależnie od ram ustrojowych. Każdy ważny polityk budujący lub odbudowujący swoją frakcję musi przejść własny długi szlak. Musi cierpliwie zyskiwać zaufanie stronników i zaskarbiać sobie wierność ugrupowania, a potem nadać tym elementom ramy instytucjonalne. Nie ma większego znaczenia, czy chodzi o Wawrzyńca Medyceusza, Sun Jat-sena, Abrahama Lincolna, Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego