Ekonomiści mówią, że wzrost ten jest zbyt mały i występuje za późno, a w dodatku najgorzej wygląda tam, gdzie jest najbardziej potrzebny – w inwestycjach przedsiębiorstw. Rząd odparowuje, że to nie ma większego znaczenia, bo głównym silnikiem rozwoju jest przecież w wielu krajach konsumpcja.
Ekonomiści marudzą, że przy takim poziomie inwestycji wzrostu PKB i konsumpcji nie da się utrzymać na dłuższą metę, a szczyt cyklu koniunkturalnego mamy już za sobą. Jeśli tak się stanie, rząd zawsze jeszcze będzie miał w rezerwie argument, którego użył już dwa lata temu (kiedy wzrost był słaby): że przecież cały ten PKB to tylko fetysz, który nie interesuje Polaków, tylko wyalienowaną ze społeczeństwa grupkę ekonomistów.
Podstawowe pytanie, które może sobie zadać niesiedzący w środku tego sporu człowiek brzmi: kto mówi prawdę? A odpowiedź brzmi: obie strony mówią prawdę, tyle że obie mówią o czymś nieco innym.
Oczywiście, że mamy od roku dość szybki wzrost PKB, sięgający ok. 5 proc. Prawdą też jest, że inwestycje wzrastają, choć po gwałtownym przyspieszeniu na początku roku ich dynamika wyraźnie spadła. I prawdą jest, że największą część PKB wytwarza się dzięki konsumpcji. Więc oczywiście rząd mówi prawdę (nie przeszłoby nam nawet przez głowę, że może być inaczej).
Ekonomiści mówią jednak o czymś innym. Nie chodzi tylko o to, czy inwestycje w ostatnich kwartałach rosną. Kluczowe znaczenie dla przyszłego rozwoju ma to, jak wiele inwestujemy w relacji do wielkości produkcji, bo bez odpowiednich inwestycji nie daje się utrzymać jej wzrostu. A tutaj mamy prawdziwą katastrofę: w ciągu ostatnich sześciu kwartałów mierzone w skali całego roku inwestycje wyniosły tylko 17,7 proc. PKB, a więc najmniej od ponad 20 lat. Dla porównania: w Niemczech jest to ponad 20 proc., w Rumunii 23 proc., w Czechach 25 proc. Według planu Morawieckiego u nas też miało być 25 proc.