Pomysł wybierania sędziów w wyborach powszechnych wywołał fale zdziwienia, oburzenia albo politowania. I to z obu stron politycznej barykady. Bo mamy tak naprawdę trzy ugrupowania polityczne: PiS, NIEPiS i POPiS. Dwa pierwsze ze sobą zaciekle walczą, a w ramach trzeciego współpracują, by mogły ze sobą nadal walczyć. Żadnym rozwiązaniem konfliktu, a już tym bardziej problemu sądownictwa, nie są zainteresowane.

A inaczej niż w drodze wyborów powszechnych niektórych sędziów nie da się już obronić resztek autorytetu sądownictwa, nie mówiąc o jego szerszym odbudowaniu. Bo jaka ma być alternatywa? Wskazywanie sędziów przez prokuratora generalnego? Pomysłów na pozostawienie wszystkiego, jak było, ewentualnie z kosmetycznymi poprawkami niezmieniającymi niczego, nie chcę komentować.

Nie wszystko da się do Polski przenieść z Ameryki. Ale pewne rzeczy się da. Na przykład powszechne wybory sędziów pokoju, którzy będą orzekać w drobnych sprawach – o wykroczenia, cywilnych czy rodzinnych. Chcemy więcej transparentności? Proszę bardzo. Na stronach internetowych sądów powinny znaleźć się profile osobiste sędziów z informacją o ich wykształceniu, tytule pracy magisterskiej czy doktorskiej, promotorach, o publikacjach naukowych i popularyzatorskich i – przede wszystkim – o wydanych orzeczeniach i statystykach ich uchyleń w wyższej instancji. Rozprawy mogą i powinny być transmitowane w internecie. Bo dlaczego miałyby nie być? Że niby sędziowie będą poddawani presji społecznej? Jak ktoś się boi presji społecznej, to raczej nie powinien się rwać do wyrokowania o losach jednostek!

Oczywiście wybory sędziów nie zmienią wszystkiego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – na wszystko potrzeba czasu. O epokowym wyroku sędziego Johna Marshalla z 1803 r. ustanawiającego precedens orzekania przez Sąd Najwyższy USA o zgodności działań władzy z amerykańską konstytucją przypomniano sobie po raz drugi dopiero po 50 latach. Dziś nikt nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej. A pozycja sędziów – również tych wybieranych do pierwszej instancji, a nie tylko z Sądu Najwyższego – jest niepodważalna. Może kiedyś – za 50 lat – będzie tak i u nas. Ale nie możemy zmieniać wszystkiego co kilka lat – jak tylko zmieni się rząd.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WEI.