W czasach, kiedy filmy zwracają uwagę na ważne zjawiska, a pisarze podejmują istotne tematy, potrzebna była ta obrona bezinteresowności wpisanej w istotę dzieła sztuki. Przed czym trzeba bronić literatury? Przed poprawnością polityczną, która „niszczy wolność wypowiedzi na wiele sposobów, jakkolwiek zawsze uprzejmie".

Zaznaczmy jednak, że Beigbeder jest zwolennikiem politycznej poprawności i uważa, że zrobiła wiele dobrego w kwestii zwalczania rasizmu. Ma rację. To, że słowa typu „czarnuch" nie są dziś tolerowane w przestrzeni publicznej, jest naprawdę godne pochwały. A jednak gwiazda francuskiej literatury we wstępie do tomu swoich esejów z „Le Figaro" (fragmenty w tłumaczeniu Sergiusza Kowalskiego przedrukowała „Gazeta Wyborcza") za cel ataku obrała właśnie tyranię politycznej poprawności. Co więcej, Beigbeder posunął się w krytyce dalej niż zdeklarowani przeciwnicy tego zjawiska, obwiniając je o wypaczenia w życiu społecznym, do których doszło w związku z pandemią.

Może i Beigbeder jest średnim pisarzem (co mówię na podstawie lektury dwóch powieści), ale intelektualnego rozmachu mu nie brakuje. Buduje mianowicie dyskusyjną, choć bardzo ciekawą, analogię. Twierdzi, że to obsesja na tle higieny języka, która objawiła się poprawnością polityczną posuniętą do absurdu, pchnęła społeczeństwa Zachodu ku katastrofie covidowej. Francuski pisarz uważa bowiem, że zamknięcie wszystkiego i kolejne lockdowny to dla kultury oraz życia społecznego katastrofa. Nieuzasadniona i kompletnie absurdalna. Świat Zachodu popadł bowiem w „politycznie poprawną obsesję bezpieczeństwa" i zasady higieny języka zastosował wobec higieny codziennej, rugując wszystko co ryzykowne.

Nie wiem, czy Beigbeder ma rację. Ale jeśli ma, to czekają nas straszne czasy. Straszne, bo w imię powszechnego bezpieczeństwa można zbudować aksamitną tyranię, która wszystko będzie robiła dla naszego dobra. Tak jak robiły to ze swoimi obywatelami systemy totalitarne.