Dawno temu Wojciech Młynarski napisał „felieton śpiewany" pt. „Sytuacja". Treść była taka: artysta petent zgłaszał się co kilka lat do władzy i prosił o załatwienie pewnej prostej sprawy. I za każdym razem słyszał w odpowiedzi, że oczywiście ma rację, ale nic nie da się załatwić, bo akurat „...Pan rozumie, taką mamy sytuację". W czasach komunizmu zawsze była jakaś „sytuacja", która powodowała, że nawet w sprawie oczywistej, w której można byłoby znaleźć sensowne rozwiązanie, nic nie dało się zrobić. Bo taka była sytuacja.

Obecna dyskusja władz z nauczycielami, przypominająca dialog głuchego ze ślepym, nieuchronnie przywołuje wspomnienie piosenki Młynarskiego. Obie strony właściwie niemal we wszystkim się zgadzają. Obie wiedzą, że nauczyciele zarabiają za mało. Obie wiedzą, że obecny system wynagradzania nie przyciąga do szkół odpowiednich ludzi i nie zachęca ich do rozwoju. Obie też wiedzą, że nauczycieli jest dziś zbyt wielu, biorąc pod uwagę spadającą liczbą uczniów (w ostatniej dekadzie liczba uczniów spadła o 25 proc., a nauczycieli lekko wzrosła). Obie strony mogą łatwo sprawdzić, że pensum polskiego nauczyciela należy do najniższych w krajach Unii (co chroni ich przed zwolnieniami). Obie zdają sobie sprawę z tego, że polska edukacja wymaga głębokich reform (choć chyba każda inaczej definiuje ich sens – a ja osobiście uważam, że żadna z nich nie podchodzi do tego problemu w sposób odpowiednio poważny). Ale cóż, porozumienia nie ma, bo jest „sytuacja".

Rząd wie, że ustąpienie przed żądaniami nauczycieli uruchomi lawinę żądań podwyżek ze strony innych pracowników sektora publicznego. Premier ogłasza, że rząd nie może sobie pozwolić na dalszy wzrost wydatków, bo czuje się „bardzo odpowiedzialny za stan finansów publicznych" (złożenie takiej deklaracji wkrótce po tym, jak na życzenie polityków z dnia na dzień zwiększył przedwyborcze wydatki o kilkadziesiąt miliardów złotych świadczy o dużym poczuciu humoru). Budżet, który miesiąc temu wydawał się w całkiem niezłym stanie, w ciągu trzech minut przemówienia przywódcy partii został do ostateczności napięty. A że głosy nauczycieli znaczą mniej niż głosy emerytów i rolników, więc mamy „sytuację".

Nauczyciele, niezależnie od niechęci do zmian, które ograniczałyby ich przywileje, zdają sobie sprawę z tego, że system edukacji wymaga zmian. Wiedzą, że jeśli polska oświata ma lepiej działać, potrzebne są nie tylko pieniądze, ale też głębokie reformy (oczywiście nie mówię o tragikomicznych „reformach" takich jak likwidacja gimnazjów i ratowanie sześciolatków przed szkołą). Ale wiedzą też, że rządowe propozycje podwyżek rozłożonych na kilka lat są palcem na wodzie pisane – choćby dlatego, że za 2–3 lata budżet może być już w tak złej sytuacji, że o realizacji obietnic trzeba będzie zapomnieć. Uważają więc (całkiem logicznie), że ważny jest wróbel w garści, a nie opowieści o gołębiach+ na dachu. No cóż, oni też wiedzą, że mamy „sytuację".