Oczywiście jest to obraz specyficzny, tak jak specyficzna była perspektywa przyjęta przez Władysława Pasikowskiego, który przemiany ustrojowe i gospodarcze pokazał przez pryzmat losów byłych ubeków.
W „Zenku" opowieść oczywiście koncentruje się na muzyce. A jej granie nie jest, jak wiemy, powszechnym zajęciem. Ale główny problem polega na tym, że film jest udany jedynie do połowy. Zatem to, co najlepsze, dzieje się mniej więcej do roku 1990. Później w „Zenku" przestajemy czuć nieco tandetny zapach tamtych czasów. Zapach takiego np. mydełka Fa, uwiecznionego w discopolowej piosence, która w założeniu miała być parodią disco polo. Prawda, że ciekawe to były czasy?
Każdy, kto je pamięta i miał okazję obserwować je z perspektywy prowincji, poczuje tę atmosferę schyłku lat 80. w kolejnych kadrach z biednego Podlasia, gdzie zabawy odbywają się w remizach ozdobionych kolorową bibułą; gdzie chłopcy marzą o plakatach z „Bravo" i fascynują się piosenkami oraz stylem gwiazd new romantic. Był to świat rozpięty między marzeniami o Zachodzie i tradycyjną religijnością, między komunistyczną szarością i raczkującym polskim kapitalizmem. I tak właśnie pokazano go w „Zenku", ale kiedy już bohater odnosi pierwszy sukces i dowiaduje się, że ludzie kupują jego kasety, zaczyna się zupełnie inna historia. Niestety, mało ciekawa.
Zatem znowu się nie udało, choć były wszelkie dane po temu, by tym razem było inaczej. Pamiętam te czasy, kiedy krytycy domagali się od pisarzy WIELKIEJ POWIEŚCI o transformacji. Zamiast tego mamy kilka ciekawych obrazów w „Domu dziennym, domu nocnym" Olgi Tokarczuk oraz w „Opowieściach galicyjskich" Andrzeja Stasiuka. I chyba niewiele ponad to. Przez 30 lat nie udało się też przekonująco opowiedzieć o transformacji w filmie. Dlaczego? Czynników pewnie jest wiele, ale jedna z odpowiedzi, które przychodzą do głowy, brzmi, że beneficjenci transformacji nie potrafią zrozumieć jej ofiar. A to beneficjenci piszą książki i robią filmy.
Ofiary wyjechały za granicę albo ledwie wiążą koniec z końcem i nie mają swojego głosu. To trochę tak, jak z filmową biografią Martyniuka. W „Zenku" nie słyszymy piosenek disco polo, jakby twórcy filmu się ich wstydzili. Dlatego taki obraz powinien zrobić ktoś, kto je lubi. Tyle że wśród reżyserów nikogo takiego nie ma.