Czy demokracja ma być liberalna czy twardoręka? Czy rację ma Trybunał czy Sąd? (oba z wielkiej litery!) Mówiąc inaczej: jakaś Przyłębska czy inna Gersdorf?

A kto by się połapał? – markotnie odpowie skołowany obywatel, ale szybko sięgnie po koło ratunkowe, czyli wcześniejsze przekonanie, która strona jest nasza, bo to o ileż prostsze niż wnikanie w sedno rzeczy. Sąd ma być taki, jak my chcemy; z wielkiej litery i z dopiskiem Ostateczny! Demokracja prowadzi do bijatyk i kłótni, więc niech żyje nasz Jedyny Przywódca i jego gwardziści! W ten sposób finezyjny spór konstytucjonalistów przekształca zdezorientowany naród w prące do starcia plemiona, zupełnie tak samo, jak średniowieczny spór teologów o „filioque" albo naturę Trójcy.

Czy można inaczej? Owszem, ale nie wystarczą solenne nawoływania pojednawcze, a nawet prezydenckie obietnice poczciwego Hołowni. Inna demokracja jest możliwa, ale na pewno nie przez zastąpienie skłóconego Sejmu internetowym głosowaniem obywateli. Już starożytni mieli na taką demokrację bezpośrednią niezawodne określenie: ochlokracja, czyli władza tłumu. Tłuszczy, owszem internetowej, ale jeszcze bardziej miotanej zmiennymi emocjami niż ciżba na starożytnej agorze.

Dlatego chcę przypomnieć o panelu obywatelskim, który bywa stosowany lokalnie, rzadziej u nas, częściej w Skandynawii, ale można o nim pomyśleć na skalę państwa. Nie ma parlamentu. Zamiast niego raz na kilka lat losuje się reprezentatywną próbkę obywateli, którzy w oderwaniu od codziennych zajęć, mając do dyspozycji zespoły najlepszych ekspertów, po dyskusji i rozwadze stanowią prawo. Partie polityczne przestają być katapultami do ministerialnych stanowisk, a może w ogóle tracą rację bytu. Rząd powołuje prezydent za zgodą panelu i panel sprawuje kontrolę. Po kilku latach zamiast wyborów ponowne losowanie. Na pewno okaże się, że zwykli obywatele mają więcej woli dialogu i poczucia wspólnego dobra niż zawodowi politycy.

Tylko że wprzód partie i politycy musieliby popełnić konstytucyjne samobójstwo.