Z niewyjaśnionych do końca przyczyn obie strony sporu uznały, że to słowo „ideologia” stanie się polem kluczowej bitwy. A przecież pojęcie to nie oznacza nic więcej ponad to, że pewna grupa ludzi (naród, klasa, mniejszość seksualna – bez różnicy) ma w historii szczególną rolę do odegrania. I jeżeli tylko uda jej się ze swojego zadania wywiązać, poprawi w ten sposób nie tylko swoją sytuację, ale też los całej ludzkości.

Nie wchodząc ani na krok w rozważania nad tym, czy świat wymarzony przez aktywistów ruchu LGBT będzie lepszy lub gorszy od tego, który na razie czeka na nas za oknem – czy tak rozumiana „ideologiczność” jakkolwiek zakłamuje ich cele albo obraża ich samych? Czy osoby „nieheteronormatywne” nie mają być ich zdaniem heroldami nowego, wspaniałego świata, awangardą zmiany, na której skorzystają ludzie wszystkich ras i orientacji?

Jeszcze dziwniejsze od lękowych reakcji lewicy są nadzieje, jakie ze słowem „ideologia” wiążą konserwatyści. Zachowują się oni często tak, jakby samo zdekonspirowanie postulatów środowisk LGBT jako ideologicznych, albo jeszcze lepiej – rewolucyjnych, załatwiało sprawę. To, co wydaje im się znakiem zwycięstwa, jest w rzeczywistości zapowiedzią klęski.

Wybitny XX-wieczny sowietolog o. Józef Maria Bocheński pisał, że marksizm jest silny słabością swojego przeciwnika, materialistycznego Zachodu. Ten pierwszy ma swoją wiarę, drugi – tylko interesy; marksizm walczy „o coś”, Zachód próbuje się tylko „przed czymś” obronić. Tak jak bronić przed kolejną falą rewolucji seksualnej próbuje się dzisiejsza prawica. Jeszcze nigdy żadna z wojen, zwłaszcza tych kulturowych, nie została wygrana dzięki obronie status quo. To ci, których wiara jest silniejsza, wygrywają. Nawet jeżeli ich wyznanie jest ideologią.