„Le Figaro”, „Financial Times”, „Politico”, „Die Welt”, „Washington Post”. Lista tytułów, które w ubiegłym tygodniu stały się narzędziami w wojnie o prawdę historyczną, jaką polski rząd toczy z Rosją, powinna się wydać imponująca. Tyle że ta publicystyczna szarża prezydenta i premiera przypadkiem zbiegła się w czasie z rocznicą, która ustala właściwe proporcje w ocenie podobnych akcji. Bo w trakcie trwania polskiej narracyjnej ofensywy minęło dokładnie 70 lat od śmierci George’a Orwella.

70 lat milczenia głosu, który głośniej niż jakikolwiek inny w tym czasie mówił Zachodowi o jego obłudzie wobec powstania warszawskiego, hipokryzji w sprawie „procesu szesnastu”, krótkiej pamięci, z której szybko zniknął pakt Ribbentrop-Mołotow. Dla tych, do których mówił, stał się tym samym Orwell faszystowską hieną i ośmiornicą; on, zdeklarowany socjalista i weteran wojny domowej w Hiszpanii po stronie republiki. W całej tej historii najważniejsze jest, że autor „Folwarku zwierzęcego” nie miał do Polski jakiegoś specjalnego sentymentu, nie wiązały go z naszym krajem silne więzy lojalności czy przyjaźni. Nie dlatego, podobno, planował napisać powieść o Katyniu, że zginął tam jego cioteczny kuzyn czy daleki wuj. Swoim pisaniem spłacał dług nie wobec Polski, tylko Zachodu; był mu dłużny pogorszyć jego samopoczucie.

Nie występował w imieniu państw ani rządów, tylko swoim własnym, dlatego tak trudno było go zignorować. Był jednym z bezpieczników wmontowanych w tablicę rozdzielczą zachodniego sumienia, chroniących go przed zwarciem i zapadnięciem ciemności opisanych w „Roku 1984”. Bo przecież myślozbrodnia, nowomowa, policja myśli nie napisały się Orwellowi pod wpływem życia w bloku sowieckim, tylko na demokratycznym Zachodzie. To od istnienia wytworów orwellopodobnych, a nie publicystycznej nadaktywności głów państw, zależy wynik wojny o pamięć.