Kampanie Arłukowicza, Jarosława Dudy na Dolnym Śląsku czy Elżbiety Łukacijewskiej łączyło jedno – byli oni blisko ludzi. Klucz do zwycięstwa opozycji nie leży ani bardziej na prawo, ani bardziej na lewo, ani w barwnych pochodach w Warszawie, ani w pokrzykiwaniu na księży i zakonnice, ani tym bardziej w hecach wyczynianych z jasnogórską ikoną.

Po pierwsze – opozycja musi dać sobie czas na zastanowienie. Osiągnęła sporo przy wrogości rządowych mediów. Te 38 proc. łatwo zmarnować decyzjami podejmowanymi na łapu-capu. Po drugie – powinna spokojnie dać sobie czas na odpowiedź, czy jest w stanie rozszerzyć akcję klubów obywatelskich, pojechać do Błażowej, Darłówka i Braniewa, jeśli trzeba, to nawet po trzy razy, sięgnąć do najlepszych wątków programowych ostatnich lat: programu dla seniorów, szerokiego planu zmian w służbie zdrowia czy planu skromnego państwa niepodjadanego przez urzędników i partyjną nomenklaturę.

Zdaje się, że część liberalno-lewicowego parnasu polskiej sceny politycznej uznała przed wyborami, iż nadszedł czas rewolty i że odbędzie się ona w stolicy, po czym rzucili się jak szczerbaty na suchary do konsumowania politycznej wiktorii, o której na razie ani widu, ani słychu. Symbolem owczego pędu do rewolucji poprzez politykę happeningu (zresztą w słusznej sprawie, bo wolności sztuki) było wcinanie bananów.

Wynik głosowania jest jasny. Choćby w Warszawie zebrało się tysiąc ideologicznych atletów i każdy zjadłby po tysiąc bananów, to nie zmieni to trendu, że w Europie, a szczególnie w naszej części kontynentu, polityczny pociąg jedzie w inną stronę. Ludzie chcą polityki bliższej ich spraw.

„Podzielcie się”, „Nie dzielcie się”, „Idźcie w prawo”, „Jeszcze bardziej w lewo”. Rzeczywistość zaroiła się od dobrych rad dla opozycji. A dlaczego w ogóle martwić się losem opozycji? Sednem jest postulat, by w Polsce istniała prawdziwa alternatywa polityczna. Węgierski przykład przyprawia o ciarki na plecach – kolejne wyniki wyborów pokazują, że ponieważ Fideszowi udało się skutecznie udusić całą opozycję i zredukować jej aktywność do słusznych happeningów i demonstracji na budapeszteńskiej ulicy. Nad Balatonem prawdopodobnie nie jest już możliwa zmiana władzy w normalnych warunkach. W Polsce chodzi o to, żeby nawet ten, kto teraz nie głosuje lub głosuje na obóz władzy, potencjalnie miał wybór. Chodzi o sprawę podstawową, o pluralizm w politycznej przyrodzie. Chodzi o to, by władza czuła, że jutro może zostać zastąpiona inną. Słowem: tężyzna opozycji – sprawą narodu!