Między beztroską a strachem

To były mistrzostwa dalekich podróży, sanitarnych baniek i testów. Ale także dobrego futbolu, niespodzianek i nadziei, że wracamy do normalności.

Aktualizacja: 11.07.2021 21:04 Publikacja: 11.07.2021 20:48

Kibice uwolnieni z pandemicznych rygorów w drodze na stadion Wembley, by obejrzeć finał Anglia – Wło

Kibice uwolnieni z pandemicznych rygorów w drodze na stadion Wembley, by obejrzeć finał Anglia – Włochy

Foto: AFP

Warto zapamiętać ten turniej, bo drugi taki szybko się nie zdarzy. Być może już nigdy. Na pewno dopóki szefem Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA) będzie Aleksander Ceferin.

– Pomysł rozgrywania meczów w 11 miastach całej Europy był błędem. Nie będę go bronił ani wspierał podobnych inicjatyw w przyszłości. Uszanowałem decyzję mojego poprzednika, ale trudno mówić o sprawiedliwości, gdy niektóre drużyny musiały pokonać 10 tys. kilometrów, a inne tylko tysiąc. To samo dotyczyło kibiców. Jednego dnia byli w Rzymie, by za kilka dni lecieć do Baku – przyznał w rozmowie z BBC Ceferin.

Słoweniec otrzymał kłopotliwy spadek po skazanym na banicję Michelu Platinim, który wymarzył sobie paneuropejskie mistrzostwa w 60. rocznicę pierwszego turnieju. I w pandemicznej rzeczywistości organizacja takiej imprezy okazała się nie lada wyzwaniem.

Mistrzostwa rozpięte między rosyjską beztroską i hiszpańskim strachem wepchnęły nas w schizofreniczną rzeczywistość. Terminarz Euro rzucił podążającego za reprezentacją polskiego kibica z kraju, który zdelegalizował pandemię, do miejsca, gdzie pamięć o tragicznym żniwie koronawirusa wciąż pozostaje żywa.

Karnawał w Sankt Petersburgu i knajpy w Sewilli, których właściciele solidarnie zamykali drzwi o północy, były tylko dwoma odcieniami turnieju pełnego barw. Mistrzostwa organizowane na całym kontynencie oznaczały również puste trybuny w Baku i tętniący życiem stadion Parken w Kopenhadze. A także zalany żywiołowym tłumem kibiców Budapeszt oraz puste Schody Hiszpańskie w Rzymie.

Właśnie dlatego powtarzane jak mantra od początku pytanie: „Czy na paneuropejskich zawodach czuć atmosferę wielkiego turnieju?" wymaga odpowiedzi złożonej, bo tak naprawdę doświadczyliśmy w ostatnich tygodniach kilku miniturniejów. Każdy miał własny klimat i specyfikę, ale nikt nie był w stanie poczuć wszystkiego na własnej skórze.

Jak u Kafki

Platini zaprojektował imprezę, która w czasie otwartych granic i tanich lotów mogłaby stać się świętem zjednoczonej Europy. Pandemia, która uwypukliła wszystkie wady globalizacji, zamieniła jednak podróże po kontynencie w kalwarię znaczoną stresem, formularzami i zyskami firm specjalizujących się w testach antygenowych.

Unifikacja przepisów była niemożliwa, kibic na każdej granicy stykał się z nowymi problemami. Kiedy tłum Polaków wracających po meczu ze Szwedami z Sankt Petersburga spotkał się na lotnisku w Warszawie z zaostrzonymi regułami dla osób przylatujących spoza strefy Schengen, celnicy poprosili o wsparcie policjantów, bo wiele głów było rozgrzanych i pachniało rękoczynami.

Dziennikarze relacjonujący turniej dostali lekcję biurokracji, prawdopodobnie niezbędną przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio. Każda podróż wymagała stosu dokumentów, a przelot między Hiszpanią a Rosją oznaczał konieczność dobijania się do drzwi lokalnego szpitala, aby wykonać test w określonym okienku godzinowym. Można było się poczuć jak w kafkowskim „Zamku".

W tej sytuacji kibic stał się przede wszystkim telewidzem, a listę sponsorów turnieju europejskiego zdominowały firmy spoza kontynentu – chińskie, katarskie, amerykańskie – bo futbolowe pieniądze od dawna nie mają ojczyzny.

76 testów

– Mieliśmy rygorystyczne protokoły, dotyczyły także zaszczepionych. Byłem testowany 76 razy. Kiedy słyszę polityków opowiadających, że ludzie zakażali się podczas meczów, czuję się rozczarowany. Oskarżanie nas o rozprzestrzenianie wirusa jest nieodpowiedzialne – denerwuje się Ceferin.

Przepisy w niektórych krajach były tak surowe, że o dopingu własnych kibiców trzeba było zapomnieć. Dlatego bycie jednym z gospodarzy okazało się na wagę złota. Anglicy tylko raz musieli opuścić Wembley i na ćwierćfinałowe spotkanie z Ukrainą przenieść się do Rzymu. Drudzy z finalistów, Włosi, wszystkie mecze grupowe rozegrali przed własną publicznością, podobnie jak Hiszpanie i Duńczycy, którzy dotarli do półfinału. Ci ostatni zapłacili w nim wysoką cenę za długą podróż z Baku do Londynu. W dogrywce z Anglikami zabrakło im paliwa.

Piłkarze reprezentacji pozbawionych możliwości gry u siebie mówili głośno o niesprawiedliwości. Chris Gunter – obrońca Walii, która kursowała między Baku, Rzymem i Amsterdamem – taki format nazwał żartem. Przywilej bycia gospodarzem miał duże znaczenie, ale nie powinien być wymówką. Szkoci grali w Glasgow i w Londynie, a i tak nie wyszli z grupy. Szwajcarzy przebyli najdłuższą drogę ze wszystkich uczestników – ponad 15 tys. km – a wyeliminowali mistrzów świata Francuzów i odpadli po wyrównanej walce z Hiszpanią. W obu przypadkach po dogrywce i karnych.

To był zresztą pod tym względem rekordowy turniej. Dodatkowy czas gry przed finałem potrzebny był do wyłonienia zwycięzców aż siedem razy. Padło aż 11 bramek samobójczych. To też liczby, jakich dotąd nie notowano.

Sędziowie po raz pierwszy na Euro dostali pomoc VAR, ale co z tego, skoro nie w każdej spornej sytuacji mogą iść do monitora, by obejrzeć powtórkę. Niejasne przepisy wprowadzają spory chaos. Może warto je ujednolicić. Gdyby sędziujący półfinał Anglia – Dania Holender Danny Makkelie miał szansę zobaczyć jeszcze raz moment, w którym uznał, że faulowany był Raheem Sterling, być może zmieniłby decyzję, odwołał rzut karny dla gospodarzy i uniknęlibyśmy głosów, że Euro zostało wyreżyserowane pod Anglików.

Komentowany był sposób wyznaczania arbitrów, a najmocniej na ten temat wypowiedział się były międzynarodowy sędzia Jonas Eriksson. – Nie zawsze zaufanie zdobywają ci, którzy pracują najlepiej i otrzymują najwyższe noty. Decydują odpowiednie kontakty czy narodowość. To brudny, upolityczniony i fałszywy świat, w którym korupcja, znajomości, lojalność

i pochodzenie znaczą dużo

– uderzył w UEFA Szwed.

Duńczycy zostali skrzywdzeni, ale zyskali sympatię kibiców. Żadnej drużynie nie udało się wcześniej wyjść z grupy po porażce w dwóch pierwszych meczach. A oni otrząsnęli się po dramatycznej akcji ratunkowej Christiana Eriksena i dotarli aż do półfinału.

Nie spełnił się sen władców futbolu, według których dziś dla kibica najlepszym daniem są starcia wielkich z wielkimi. Podczas Euro 2020 najmocniej rozgrzewały występy niedocenianych – Duńczyków, Czechów, Szwajcarów – którzy pokazali, jak przewagę gigantów można zniwelować energią, walką i planem.

To był turniej bohaterów nieoczywistych. Cristiano Ronaldo, mimo szybkiego odpadnięcia broniącej tytułu Portugalii, strzelił pięć goli, ale tyle samo bramek uzbierał Czech Patrik Schick. Belgowie Romelu Lukaku i Kevin De Bruyne odbili się od perfekcyjnie zorganizowanej włoskiej maszyny, a najjaśniej w tym spotkaniu błyszczał 19-letni Jeremy Doku. Kylian Mbappe nie trafił do bramki nawet z rzutu karnego. Roberta Lewandowskiego na wakacje wysłał Szwed Emil Forsberg, który przez pięć lat gry w Bundeslidze uzbierał mniej goli niż polski as w ostatnim sezonie.

Dlaczego nie my?

Urok futbolu reprezentacyjnego polega na jego niedoskonałości. Selekcjonerzy nie są trenerami, oni przede wszystkim wybierają zawodników, czasu na precyzyjne szlifowanie taktycznych niuansów brakuje. To dodaje piłce barw, oglądamy dzięki temu mecze dla kibiców, a nie wycyzelowane taktyczne starcia z Ligi Mistrzów przeznaczone głównie dla koneserów.

Każdy kolejny sukces drużyn niedocenianych rodził jednocześnie pytanie: „Dlaczego nie my?". Polacy zakończyli Euro 2020 tak samo, jak niemal każdy wielki turniej w XXI wieku – sukces Adama Nawałki na Euro 2016 jeszcze bardziej wygląda dziś na rozdział z zupełnie innej opowieści – choć tym razem łzom Roberta Lewandowskiego po meczu ze Szwedami towarzyszył raczej niedosyt niż wstyd.

Polacy nie wygrali żadnego spotkania i zajęli ostatnie miejsce w grupie. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN) Zbigniew Boniek na ostatniej prostej swojej kadencji zatrudnił w roli selekcjonera drużyny narodowej wizjonera, choć wydawało się, że mającemu na horyzoncie dwie wielkie imprezy zespołowi przydałby się raczej ratownik.

Paulo Sousa sprzedał nam marzenia o kulturowej rewolucji oraz reprezentacji Polski, jakiej jeszcze nie widzieliśmy: zrelaksowanej przy piłce, kontrolującej mecze oraz nowoczesnej, czyli zaprawionej w energetycznym pressingu, precyzyjnie wykorzystującej szanse nadarzające się w momentach przejściowych między obroną i atakiem.

Portugalczyk chciał w krótkim czasie zmienić zbyt wiele. Zapominając o fundamencie, czyli zgrywaniu filarów linii obrony. Jednocześnie Sousa objawił się nam jako wybitny pechowiec – drużynę torpedowały urazy, Polacy obijali słupki i poprzeczki, a gole traciliśmy przede wszystkim po indywidualnych błędach.

Portugalczyk zderzył się z ograniczeniami piłkarzy, może nie dostroił planu do gry na miarę ich możliwości. Jest selekcjonerem, który w ośmiu meczach wygrał tylko z Andorczykami, ale też niezwykły remis z Hiszpanami dał nadzieję, że jego praca ma sens. Może to nowy początek, ale dopiero jesienne mecze eliminacji mundialu pokażą, czy Euro 2020 nie było nauką, która poszła w las.

Do zobaczenia w Niemczech

Dla wielu koniec mistrzostw był zwieńczeniem pewnego etapu. Niemcy po 15 latach pożegnali trenera Joachima Loewa, a reprezentacyjną karierę zdecydował się porzucić kolejny z mistrzów świata Toni Kroos. Holendrzy rozstali się z Frankiem de Boerem i szykują głośny powrót Louisa van Gaala, a Władimir Putin po klęsce Rosji zwolnił Stanisława Czerczesowa, i jeśli wierzyć plotkom, wkrótce może przyjmować na Kremlu Loewa.

Niemiecką reprezentację naprawiać będzie Hansi Flick. Sukces ma przyjść jeśli nie na przyszłorocznym mundialu w Katarze, to za trzy lata na Euro, które Niemcy zorganizują samodzielnie – prawie w całości na tych samych stadionach co mistrzostwa świata w 2006 roku. Na dalekie podróże nikt już narzekać nie będzie.

Finał Euro zakończył się po zamknięciu tego wydania gazety

Warto zapamiętać ten turniej, bo drugi taki szybko się nie zdarzy. Być może już nigdy. Na pewno dopóki szefem Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA) będzie Aleksander Ceferin.

– Pomysł rozgrywania meczów w 11 miastach całej Europy był błędem. Nie będę go bronił ani wspierał podobnych inicjatyw w przyszłości. Uszanowałem decyzję mojego poprzednika, ale trudno mówić o sprawiedliwości, gdy niektóre drużyny musiały pokonać 10 tys. kilometrów, a inne tylko tysiąc. To samo dotyczyło kibiców. Jednego dnia byli w Rzymie, by za kilka dni lecieć do Baku – przyznał w rozmowie z BBC Ceferin.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Piłka nożna
Miał odejść, a jednak zostaje. Dlaczego Xavi nadal będzie trenerem Barcelony?
Piłka nożna
Polacy chcą zostać w Juventusie. Zieliński dołącza do mistrzów Włoch
Piłka nożna
Zinedine Zidane – poszukiwany, poszukujący
Piłka nożna
Pięciu polskich sędziów pojedzie na Euro 2024. Kto znalazł się na tej liście?
Piłka nożna
Inter Mediolan mistrzem Włoch. To będzie nowy klub Piotra Zielińskiego