Paradoksalnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie nie odgrywały większej roli w kampanii wyborczej, mimo że właśnie teraz dochodzi tam do decydujących rozstrzygnięć zarówno w wojnie domowej w Syrii, jak i w zmaganiach międzynarodowej koalicji z samozwańczym państwem islamskim.
Trwa ofensywa na Aleppo syryjskich sił rządowych wspomaganych przez oddziały irańskich Strażników Rewolucji oraz rosyjskie lotnictwo. Ich celem jest zdobycie wschodniej części miasta opanowanej przez umiarkowaną antyasadowską opozycję oraz dżihadystów wywodzących się z Al Kaidy. Upadek Aleppo, niegdyś stolicy gospodarczej Syrii, oznacza początek końca ponadpięcioletniej wojny domowej i zwycięstwo prezydenta Asada. I sukces Władimira Putina.
Tym większy, że w zasięgu ręki wydaje się być klęska dżihadystów z samozwańczego tzw. Państwa Islamskiego. Bojownicy syryjskiej opozycji wspomagani przez amerykańskich doradców, syryjskich Kurdów oraz Turkmenów zdobyli właśnie jedną z ważnych strategicznie wiosek 40 km od Rakki, stolicy samozwańczego kalifatu.
Równocześnie zamyka się pierścień okrążenia wokół Mosulu, twierdzy dżihadystów w Iraku. Trudno sobie wyobrazić, aby siły koalicji złożonej z armii irackiej oraz kurdyjskich peszmergów wspomagane przez szyickie milicje marzące o zemście na sunnickich dżihadystach z samozwańczego kalifatu nie były w stanie zdobyć Mosulu.
Tym bardziej że w rzeczywistości dowodzą całą operacją doradcy amerykańscy, a lotnictwo USA niszczy dżihadystów z powietrza. – Będzie to ukoronowaniem prezydentury Baracka Obamy. Ma jeszcze trzy miesiące do połowy stycznia, kiedy nastąpi oficjalne przekazanie władzy – tłumaczy „Rzeczpospolitej" prof. Efraim Inbar z uniwersytetu Bar Ilan w Jerozolimie.