Ziemia jest już droga jak złoto – mówili na naszych łamach eksperci Cenatorium. W ubiegłym roku ceny działek wzrosły nawet o kilkadziesiąt procent. Za teren przy ul. Chełmskiej w Warszawie deweloper zapłacił ok. 250 mln zł. Parcela przy Grzybowskiej kosztowała inwestora 148 mln zł. Horrendalnie drogo jest też w innych miastach.
Ceny ziemi nie odstraszają. Przeciwnie, po grunty w najlepszych lokalizacjach ustawiają się kolejki. Na rynku działek pojawili się też spekulanci. Kupują teren, przygotowują go do inwestycji, łącznie z opracowaniem projektu czy nawet uzyskaniem koniecznych pozwoleń, po czym wystawiają ponownie na sprzedaż. Za dużo większą cenę. W ciągu roku na takiej inwestycji firmy zarabiają nawet ponad 10 mln zł. Koszty zakupu ziemi są zaszywane w cenach mieszkań.
W najlepszej sytuacji są deweloperzy, którzy mają banki ziemi, na których mogą budować kilka lat. Zapasy trzeba jednak systematycznie uzupełniać, co bywa już niemal sportem wyczynowym. Dzisiejszy gość „Nieruchomości", prezes firmy deweloperskiej, przyznaje, że atrakcyjne działki to produkt deficytowy. Problem z ich podażą przełożył się na ceny mieszkań, a w konsekwencji – na nakładane przez deweloperów marże.
Najsmakowitsze kąski to oczywiście działki w środmieściach miast. Na wagę złota jest właściwie każdy skrawek, na którym można by wybudować apartamenty czy prestiżowe biura. Popularne są plomby, czyli nowe budynki doklejane do starych.
Życia inwestorom, którzy chcą budować w sercu miast, nie ułatwiają przepisy. Tor przeszkód deweloperzy mają w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu. Nowelizacja rozporządzenia w sprawie warunków technicznych, jakim powinny odpowiadać budynki i ich usytuowanie, wprowadziła pojęcie obszaru zabudowy śródmiejskiej. Ma on być wyznaczany na podstawie planu zagospodarowania, a gdy go nie ma – na podstawie studium.