Klimatolodzy ostrzegają, że globalne ocieplenie spowoduje podniesienie poziomu oceanów, które zaleją niżej położone połacie lądu. Nieprawda – zanim to nastąpi, utoniemy pod zwałami plastiku i tektury. I dlatego nigdy nie mam zrozumienia dla tych, którzy się bronią przed przepisami mającymi zmniejszyć ilość śmieci. Oczekuję wręcz, że decydenci przykręcą im regulacyjną śrubę.

Szlag mnie trafia, gdy drobne AGD kupione w znanym sklepie internetowym dociera do mnie w wielkim pudle, do którego dosypano z 30 litrów styropianowych kulek wypełniacza, bo firma „ma taki standard". Dostaję białej gorączki, gdy widzę w sklepie dwa małe hamburgery na wielkiej tacce ze styropianu, zawinięte w metr kwadratowy folii. Oburza mnie, gdy nabyty w sklepie komputerowym pendrive zapakowany jest w wielkie plastikowe etui – bo „człowiek kupuje oczami".

Denerwuję się, bo opakowania lądują potem u mnie w koszu na odpady recyklingowe, a że mam sporą rodzinę, stoją one potem w dwóch czy trzech worach na podwórku i czekają na wywóz. Widomy dowód, jakich śmieciarzy robi z nas cywilizacja, a raczej producenci towarów i handlowcy je dostarczający.

Dlatego bez szemrania przyjąłem wprowadzenie opłat za reklamówki. Bez żalu pożegnam łyżeczki i plastikowe słomki. Chętnie odnosiłbym butelki do sklepu, ale w polskim handlu pod tym względem króluje jeszcze PRL („U nas pan to kupił? Proszę o rachunek"). Automaty przyjmujące szkło są w III RP zjawiskiem tak częstym jak goście z Marsa, a akurat taki sposób recyklingu opakowań należałoby skopiować z Niemiec jeden do jednego. I nie ograniczać do butelek czy puszek. Gdy płaci się za butelkę wody stołowej zastaw większy, niż kosztuje zawartość naczynia, łatwiej o refleksję, że jednak kranówka jest tańsza i bardziej ekologiczna. Bo przecież i tak pochodzi z tego samego ujęcia.