Widać to po najnowszym projekcie rekomendacji S stworzonym przez KNF, który wprowadzi opcję „klucz za dług". Oznacza to, że w razie problemów posiadacz kredytu hipotecznego, tak jak w USA, będzie mógł oddać mieszkanie w zamian za zwolnienie z długu. Teoretycznie. Bo pod warunkami, które powodują, że skorzystać z takiej możliwości będą mogli tylko nieliczni, z wysokim wkładem własnym i mający najwyższe dochody w stosunku do wysokości raty. I pytanie za 100 punktów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że tacy ludzie będą musieli sięgnąć po takie rozwiązanie? Praktycznie żadne.

Podobnie było z kredytami ze stałą stopą procentową – też zresztą wprowadzonymi obowiązkowo do oferty banków przez rekomendację S. Choć bezpieczniejsze, oka- zały się droższe. W efekcie banki sprzedają ich ledwie kilkaset rocznie w porównaniu z 200 tys. zmiennoprocentowych.

Skąd ta ostrożność i połowiczność we wprowadzaniu korzystnych dla konsumentów przepisów w bankach? Zamiast drzwi tworzy się furtki, z których skorzystają nieliczni. Jak zwykle chodzi o pieniądze. Rząd, który pobiera od instytucji finansowych miliardy z podatku bankowego, musi się trochę powściągnąć, by bankom nie szkodzić kolejnymi prokonsumenckimi pomysłami. W takim myśleniu polityków utwierdza zapewne fakt, że coraz większa część tego rynku – już ponad połowa – jest kontrolowana przez państwo, które strzelać sobie w kolano nie powinno.

Nowy pomysł „klucz za dług" dotyczy tylko nowych umów, a więc z tego rozwiązania nie będą mogli skorzystać frankowicze, którzy najbardziej pomocy potrzebują, a jest ich z grubsza pół miliona. To kolejny przykład, jak bogate doświadczenie mają instytucje państwa w pozornym pomaganiu. Mamy tylko kolejne obietnice i projekty. Od lat frankowicze zwodzeni są rychłym uchwaleniem ustawy, która by im ulżyła. I jest ona jak kwiat paproci, o którym wszyscy wiedzą, ale nikt go jeszcze nie widział.