Mają ten sam cel: uzyskać jak największe przychody i zyski, co pozwoliłoby im nie tylko na przetrwanie, ale i na rozwój. Oznacza to ostrą rywalizację między rynkowymi podmiotami o tę samą grup klientów i o ich wydatki.

W tej walce nie ma z góry wskazanego zwycięzcy, każdy może stać się wygranym, ale też każdy może ponieść fiasko. Moim ulubionym polem do obserwacji są międzymiastowe przewozy autobusowe, bo tu jak w soczewce widać, że z góry nic nie jest przesądzone. W ostatnich latach na arenie zmagań tych przewoźników mieliśmy bowiem zarówno spektakularne bankructwa lokalnych PKS, jak i nie mniej głośne upadki prywatnych przewoźników. Tyle że jak wpadkę zaliczy prywaciarz, nikt nie robi z tego problemu. Ot, na rynku zaraz zastąpi go inny.

Zupełnie inaczej może wyglądać polityka nowego rządu wobec zagrożonych firm państwowych. Ich rolą, jak się okazuje, ma być nie tylko zarabianie na siebie, ale także pełnienie ważnych funkcji społecznych. Nie jestem ortodoksyjnym przeciwnikiem pomocy państwa przedsiębiorstwom, w kłopotach czy nie, bo tak się przecież ciągle dzieje, nie tylko zresztą w Polsce. Trzeba to jednak robić umiejętnie. Wspomagane przedsiębiorstwa po przejściu reanimacji muszą umieć się odnaleźć w wolnorynkowej gospodarce. Bez tego, bez pomysłu na ich dalsze funkcjonowanie i konkurowanie będzie to tylko wrzucanie pieniędzy do worka bez dna.