Wicepremier Mateusz Morawiecki oświadczył pod koniec ub.r., że PKB – najpopularniejsza miara rozwoju gospodarki – to „bożek gospodarczych elit III RP". To wyglądało jak tłuczenie termometru wskazującego na hipotermię. Wskaźnik ten przez cały 2016 r. pokazywał bowiem, że pod rządami PiS – choć nie zawsze w związku z ich działaniem – gospodarka traci impet. Niedawno zaś minister rozwoju i finansów próbował zmienić kontekst tego spowolnienia, ogłaszając, że w poprzednich latach wzrost PKB był zawyżany przez oszustwa podatkowe.

Tymczasem bożek okazał się wielkoduszny. PKB w 2016 r. urósł o 2,8 proc. To wprawdzie oznacza, że nie spełniły się optymistyczne prognozy rządu z początku ub.r., które zakładały wzrost tego wskaźnika o 3,8 proc., ale też nie zmaterializował się scenariusz głębszego i trwalszego spowolnienia, który wydawał się prawdopodobny po III kwartale.

W tym roku gospodarka niemal na pewno przyspieszy, bo odżyją inwestycje, które w 2016 r. malały wskutek przerwy w wykorzystaniu funduszy z UE. Pod koniec 2017 r. tempo wzrostu PKB może zbliżyć się nawet do 4 proc. A wicepremier z pewnością będzie to uważał za swój sukces.

Paradoks polega na tym, że Morawiecki ma rację, iż PKB nie jest szczególnie dobrą miarą rozwoju. Nie oddaje tego, jak zmienia się sytuacja bytowa przeciętnego obywatela. Jest bardzo prawdopodobne, że w 2017 r., pomimo szybszego wzrostu PKB, sytuacja gospodarstw domowych poprawi się mniej zauważalnie niż w roku spowolnienia.

Będzie to efekt powracającej inflacji. Przez ponad dwa lata ceny konsumpcyjne spadały, co sprawiało, że siła nabywcza wynagrodzeń rosła szybciej niż ich nominalna wartość. Do tego w ub.r. wzrosło zatrudnienie: liczba pracujących zwiększyła się o 350 tys. osób, najbardziej od dekady. Biorąc pod uwagę trendy demograficzne, spotęgowane przez obniżkę wieku emerytalnego, taki wzrost zatrudnienia jest nie do utrzymania. W efekcie realne dochody gospodarstw domowych będą w 2017 r. rosły wolniej.