Zostawmy fantastów. Profesjonalnie zajmują się tym dobrze zarządzane firmy z rocznym budżetem 20–40 mln dol., posiadające kilka świetnie wyposażonych jednostek pływających, które przeczesują dno. Przypomina to pracę na budowie, tylko pod wodą. Jest to trudne, niebezpieczne i monotonne. Pracowałem z Mel Fisher's Treasures, największą tego typu firmą, która wydobyła największy dotąd skarb o wartości 350 mln dol. Znajdował się on w hiszpańskim galeonie „Nuestra Senora de Atocha" z I połowy XVII w. Założyciel firmy miał obsesję na punkcie skarbu. Jego odnalezienie zajęło mu ponad 20 lat. W tym czasie pięciokrotnie zbankrutował, wydał cały majątek rodzinny i skłócił ze sobą wszystkich – dzieci go znienawidziły. Jest to więc dramatyczna historia.
Co stało się ze skarbem?
Został podzielony przez załogę. Fisher miał 30 nurków, wszyscy dostali swoją część skarbu – każda o wartości liczonej w milionach dolarów. Ale chyba ani jedna osoba z załogi nie skończyła dobrze. Mamy błędne wyobrażenie o tym, co dzieje się po znalezieniu skarbu. Myślimy, że szukali 20 lat, ale w końcu znaleźli, powinni więc być szczęśliwi. Tymczasem do drzwi nurków szybo zapukał urząd skarbowy – obowiązywał wówczas 50-proc. podatek od znalezionego skarbu – domagając się należnych pieniędzy. Ale pieniędzy załoga jeszcze nie otrzymała. Miała jedynie jutowe worki pełne starych złotych monet.
Co było dalej?
Znakomita większość nurków, by mieć na podatki, niemal natychmiast sprzedała swój skarb, ale jak się okazało... za mniejszą wartość niż wynosił podatek. Rynek antykwaryczny jest niezwykle delikatny i gdy nagle zalała go fala dublonów z 1622 r., to ich cena drastycznie spadła. Skończyło się to nie tylko długoletnią dziurą w życiorysie, ale jeszcze długami, a w wielu przypadkach również samobójstwem.
W Polsce natomiast trwają poszukiwania złotego pociągu i Bursztynowej Komnaty.