Po szczycie UE: Fakty i mity o praworządności

Polska nie odniosła sukcesu negocjacyjnego. Ale nie oznacza to jeszcze, że stracimy unijne pieniądze.

Aktualizacja: 16.12.2020 06:27 Publikacja: 15.12.2020 19:03

Po szczycie UE: Fakty i mity o praworządności

Foto: AFP

Pisanie o polityce ma coraz mniej związku z faktami, a coraz bardziej staje się projekcją oczekiwań publicystów. Dyskusja o zasadzie „pieniądze za praworządność" świetnie to obrazuje. Z jednej strony mamy tych, którzy chcą szybkiego odejścia PiS od władzy. A ponieważ normalne mechanizmy demokratyczne nie wystarczają, to wołają na pomoc Unię. Stąd nadzieje części krytyków rządu związane z instrumentem umożliwiającym odbieranie pieniędzy.

Z drugiej strony są ci, którzy uważają, że UE nie pozwala nam się rządzić po swojemu. Każdą propozycję Brukseli, która ma cokolwiek wspólnego z wartościami, traktują jak zamach na suwerenność. Jeśli nie mechanizm praworządności, to bardzo szybko znaleźliby inny pretekst, żeby krzyczeć o ataku na polską rodzinę.

Umiarkowany sukces

Oba obozy widziały w mechanizmie praworządności rzeczy, których tam nie było. I ostateczny wynik negocjacji porównują nie z tym, co było na stole, ale ze swoimi wyobrażeniami. Komentując rezultaty szczytu, trzeba się rozprawić z mitami, a potem ocenić fakty.

A więc nie, mechanizm ten nie był nigdy projektowany jako instrument odsunięcia PiS od władzy. Tylko na samym początku, w 2018 r., pojawiła się w nim szeroko rozumiana definicja praworządności. Ale bardzo szybko prawnicy unijnej Rady uznali, że to zbyt ogólne, żeby mogło stanowić podstawę do odbierania pieniędzy. I w dyskusji o budżecie na lata 2021–2027 i funduszu odbudowy po pandemii już mówiono o prawie, które umożliwiałoby zawieszanie transferów unijnych pieniędzy tylko wtedy, gdy łamanie praworządności zagraża wprost interesom finansowym UE. Zmieniono też zasadę głosowania. Komisja Europejska chciała początkowo, żeby decyzje zapadały mniejszością kwalifikowaną, stanęło na większości kwalifikowanej. Tyle że ta sprawa rozstrzygnęła się ostatecznie na szczycie UE w lipcu. I wyniki tamtego szczytu można uznać za umiarkowany sukces Mateusza Morawieckiego. Umiarkowany, bo powiązanie wprost z interesami finansowymi nie było jego zasługą, tylko prawników unijnej Rady. A zmiana mechanizmu głosowania była wolą praktycznie wszystkich państw UE.

Wreszcie umiarkowany, bo Polska chciałaby w ogóle nie wprowadzać mechanizmu praworządności, a jeśli już ma być, to najlepiej od razu martwy: czyli do zastosowania wyłącznie w procedurze jednomyślności.

Martwe prawo

Do szczytu w grudniu wydarzyło się tyle, że polityczne ustalenia z lipca niemiecka prezydencja przełożyła na język rozporządzenia. I wtedy Polska i Węgry zaczęły protestować, że to zamach na ich suwerenność. Ostatecznie Niemcy wynegocjowały z nimi zapisy deklaracji szczytu, które w niczym nie zmieniają treści rozporządzenia. Są one kuriozalne, bo powtarzają to, co jest w samym rozporządzeniu, czyli że może być ono używane tylko wtedy, gdy zagrożone są interesy finansowe UE. Podkreślają, że rozporządzenie będzie używane sprawiedliwie, a przecież taka jest traktatowa rola Komisji Europejskiej. Co więcej, jakby ktoś w nią wątpił, to przecież na czele KE stoi teraz Ursula von der Leyen, której Polska bardzo kibicowała i która ma – podobno – świetne relacje z premierem Morawieckim. W toku tych przedszczytowych negocjacji nie pojawił się właściwie żaden oryginalny pomysł. Wszystko, co zawarto w konkluzjach ze szczytu, było już proponowane wcześniej. O możliwości odsunięcia decyzji na czas dyskusji na Radzie czy o skierowaniu sprawy do TSUE mówiono już w lipcu.

Jedyną nowością jest zobowiązanie Komisji Europejskiej do poczekania na werdykt TSUE, zanim ruszy z ewentualnymi wnioskami o zawieszenie pieniędzy. Czy to jest uzysk negocjacyjny? Nie. Po pierwsze, dlatego że czas oczekiwania raczej nie potrwa dwa lata. Jeśli Polska lub Węgry zaskarżą rozporządzenie do unijnego sądu, to prawdopodobnie – tak słyszymy nieoficjalnie – Rada i Parlament – jako instytucje pozwane – poproszą o przyspieszoną procedurę. I TSUE prawdopodobnie taki wniosek przyjmie, bo sytuacja jest wyjątkowa: prawo w praktyce, wskutek ustaleń politycznych, jest martwe, dopóki nie zapadnie orzeczenie w Luksemburgu. A taka przyspieszona procedura trwa średnio od 8 do 12 miesięcy. Zatem najpóźniej na początku 2022 r. będzie można pieniądze odbierać.

Po drugie, takie opóźnienie w praktyce nic nie znaczy. Komisja nad normalnym postępowaniem przeciw naruszeniowym radzi miesiącami. Byłoby niemożliwe, żeby w ciągu kilku miesięcy ostrożni prawnicy tej instytucji zbudowali argumentację na rzecz zastosowania nowego, rewolucyjnego instrumentu. W tym kontekście trzeba wspomnieć o innym rzekomym uzysku negocjacyjnym: mechanizm ma się odnosić tylko do nowych pieniędzy, a przecież projekty z polityki spójności z nowego budżetu ruszą może za dwa lata.

Niski wskaźnik

To jest akurat zupełnie chybiony argument, bo mechanizm warunkowości umożliwia zawieszanie wszystkich funduszy, w tym także dopłat dla rolników, które popłyną już od stycznia 2021 r. Pozwala także na wstrzymanie płatności z funduszu odbudowy po pandemii, z którego pieniądze powinny zacząć płynąć od połowy 2021 r. Zatem jeśli TSUE zatwierdzi rozporządzenie, a wszystko na to wskazuje, a Komisja chciałaby odebrać Polsce pieniądze, to mogłaby to zrobić w zasadzie tak szybko, jak będzie gotowa z odpowiednio uargumentowanym wnioskiem.

Tyle że, i to jest zła informacja dla tych, którzy liczyli na cudowne działanie mechanizmu, Komisja raczej takiego wniosku nie przygotuje. Bo w Polsce nie są naruszane interesy finansowe Unii: nasz kraj ma niski, mieszczący się w unijnej normie, wskaźnik nieprawidłowości przy ich wykorzystaniu. A samo łamanie praworządności, a już tym bardziej ograniczanie prawa do aborcji, homofobiczna retoryka rządzących czy nawet ataki na protestujące kobiety nie są, bo nie mogą być, ujęte w nowym rozporządzeniu.

Czy zatem atak Zbigniewa Ziobry na nowe prawo jest zupełnie bezpodstawny? Niezupełnie. Ale nie z tego powodu, co w tym prawie jest. Ale wyłącznie z tego powodu, co może być w jego głowie. Jeśli planuje dalszy demontaż wymiaru sprawiedliwości, którego efektem będzie rozkradanie unijnych funduszy, to wtedy może dać Brukseli argument na rzecz użycia nowego instrumentu. To jest warunek konieczny, ale niewystarczający. Potrzebna będzie jeszcze wola polityczna w Komisji i potem w Radzie, żeby to zrobić. Na razie jej nie widać.

Pisanie o polityce ma coraz mniej związku z faktami, a coraz bardziej staje się projekcją oczekiwań publicystów. Dyskusja o zasadzie „pieniądze za praworządność" świetnie to obrazuje. Z jednej strony mamy tych, którzy chcą szybkiego odejścia PiS od władzy. A ponieważ normalne mechanizmy demokratyczne nie wystarczają, to wołają na pomoc Unię. Stąd nadzieje części krytyków rządu związane z instrumentem umożliwiającym odbieranie pieniędzy.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donalda Tuska na 100 dni rządu łatwo krytykować, ale lepiej patrzeć w przyszłość
Publicystyka
Estera Flieger: PiS choćby i z Orbánem ściskającym Putina, byle przeciw Brukseli