Ze strony opozycji i części komentatorów, którzy krytykują organizację 100. rocznicy odzyskania niepodległości, słychać pytanie, co się stało z 200 mln zł przeznaczonymi na tę okoliczność. Kiepskie to pytanie, bo akurat pieniądze na wieloletni program rządowy „Niepodległa" zostały – jak się wydaje – spożytkowane dobrze. I choć akurat PiS często (i słusznie) jest oskarżany o centralizm i niechęć do działań organizacji pozarządowych, program „Niepodległa" był (i wciąż jest) wielkim wsparciem właśnie dla społeczeństwa obywatelskiego. Dotacje z niego dostały setki, jeśli nie tysiące, imprez organizowanych z okazji dnia niepodległości w całej Polsce – od Bałtyku po Tatry – warsztaty plastyczne, koncerty, sadzenie drzew, turnieje, śpiewanki, festiwale, konferencje naukowe i imprezy plenerowe.

Biuro „Niepodległa" (by nikt nie zarzucił mi konfliktu interesów, przyznaję, że otrzymałem od niego porcelanowy kubek i notesik) zrobiło to, co do niego należało. Zadbało np. o ujednolicenie wizerunkowe obchodów i na ich logo wybrało słowo „niepodległa" zapisane przed laty przez Józefa Piłsudskiego. Tego logo mógł użyć każdy – czy to na koszulkach piłkarskich, lokomotywach, boeingach LOT, czy też plakatach zapraszających na imprezy w gminach lub szkołach.

Problemem nie jest więc to, co się stało z milionami złotych z programu, które powędrowały w Polskę. Problemem nie jest też to, że Kancelaria Premiera urządza w swoich ogrodach piknik, a także pokaz sztucznych ogni nad Wisłą – co samo w sobie jest przyjemnym pomysłem.

Problemem jest to, że nikt z obozu PiS wcześniej nie pomyślał o tym, że w obchodach 100-lecia odzyskania niepodległości musi być jakieś wydarzenie kulminacyjne. A czegoś takiego nie zdołano zorganizować. Problemem jest to, że ani ośrodek prezydencki, ani rząd nie przygotowały wcześniej czegoś, co byłoby uroczystym zwieńczeniem obchodów, co by wzmocniło dumę Polaków. Koncert na Stadionie Narodowym z Marylą Rodowicz to świetne uzupełnienie, ale nie nadaje się na imprezę kulminacyjną. Nie będzie więc ani parady niepodległości z udziałem głów zaprzyjaźnionych państw (rząd nie podjął żadnych starań o to, by przyciągnąć do Warszawy, np. na 12 listopada, światowych przywódców, którzy mają zjechać do Paryża na imprezę z okazji zakończenia I wojny światowej), ani koncertu jakiejś megagwiazdy. I na farsę zakrawa fakt, że o tym, jak rząd ma spędzić ten dzień, zaczęto myśleć dopiero na ostatnim posiedzeniu Rady Ministrów w październiku (12 dni przed imprezą), po czym rozesłano w panice pisma do resortów z prośbą, by w 48 godzin wymyślić jakieś atrakcje dla obywateli. Ustawę o tym, że 12 listopada będzie dniem wolnym, przyjęto ostatecznie 7 listopada, co również urąga wszelkim standardom i przez tragiczny pośpiech psuje atmosferę radosnego świętowania.

PiS przegrał więc 11 listopada na kilka tygodni, nim ten dzień nastał. Najpierw rozbudzone zostały w sposób niezwykły oczekiwania. A skończyło się jak zawsze prowizorką.