Birma: Armia wygrała, przegrało państwo

A jednak stało się: armia birmańska, zwana Tatmadaw ponownie, jak to już było w 1990 r., nie uznała wyników wyborów parlamentarnych zdecydowanie wygranych przez opozycyjną Narodową Ligę na rzecz Demokracji (NLD) i jej charyzmatyczną liderkę, noblistkę Aung San Suu Kyi (ASSK) i nocą z 31 stycznia na 1 lutego dokonała zamachu stanu.

Aktualizacja: 01.02.2021 12:27 Publikacja: 01.02.2021 10:04

Birma: Armia wygrała, przegrało państwo

Foto: AFP

Rzekomo „na rok” stery w państwie przejął szef Tatmadaw, gen. Min Aung Hlaing, zajmujący tę funkcję od początku „odwilży”, czyli od marca 2011 r. To wtedy dawni generałowie przebrali się w spódnice, zwane longyi, czyli cywilne ubrania, ale na mocy przygotowanej przez nich Konstytucji zgodzili się na rynkowe eksperymenty i polityczne poluzowanie.

Siła przy armii

Tyle tylko, że w Konstytucji zawarto zapis, iż armia posiada 25 proc. foteli w dwuizbowym parlamencie – Hluttaw - oraz sprawuje nadzór nad trzema kluczowymi resortami: obrony narodowej, spraw wewnętrznych oraz regionów przygranicznych (zamieszkałych przez liczne tam i częściowo zrewoltowane mniejszości). Innymi słowy, resorty siłowe zachował Tatmadaw, podobnie jak uniemożliwił np. nowelizacje Konstytucji.

Na takich podstawach w wyborach uzupełniających w kwietniu 2012 r. umożliwiono wejście do Hluttaw NLD oraz samej Aung San Suu Kyi, która wcześniej przez 15 lat przesiedziała w areszcie domowym, stając się jedną z globalnych ikon walki o demokrację i prawa człowieka. Po ponad 50 latach surowej dyktatury i izolacji te zmiany były na tyle zaskakujące, że wywołały na Zachodzie prawdziwą euforię. Do Birmy, zwanej teraz Mjanmą, szybko trafili szefowie dyplomacji większości państw unijnych, w tym z Polski, a także pani Hillary Clinton, a nawet prezydent Barack Obama, który – jako pierwszy urzędujący prezydent amerykański – trafił tam nawet dwukrotnie (2012 i 2014).

Rządząca noblistka

Owszem, przełamali oni izolację Birmy pod względem gospodarczym, ale nie politycznym. Tatmadaw nie zgodził się na nowelizację własnej Konstytucji, na mocy której osoby związane z zagranicą, a taką była i jest Aung San Suu Kyi, niegdyś zamężna z Brytyjczykiem i mająca dwóch synów za granicą z obcymi paszportami, by mogła objąć najwyższą funkcję w państwie – prezydenta.  

Tym nie mniej Aung San Suu Kyi poszła na kompromis, wraz z NLD udała się na wybory i 8 listopada 2015 r. zdecydowanie je wygrała, tym samym kończąc pierwszy reformatorski etap pod auspicjami wywodzącego się z Tatmadaw prezydenta Thein Seina. A potem wykazała się politycznym i taktycznym zmysłem, nadając sobie tytuł Radczyni Stanu, która samo zdefiniowała jako urząd „nadprezydenta” (i faktycznego premiera), kontrolującego dyplomację, kluczowe kwestie gospodarcze (energetykę, gdzie tkwiły największe pieniądze). Przejęła nawet kontrolę nad Urzędem Prezydenta, bowiem wskazała na to stanowisko osobę sobie zaufaną, wywodzącego się z NLD i nie kontrowersyjnego dla niej Htin Kyawa, którego w 2018 r. zastąpił, też wywodzący się z NLD,  Win Myint – teraz też aresztowany.

Pojawił się więc specyficzny kompromis, w ramach którego Aung San Suu Kyi była osobą faktycznie administrującą państwem, jednakże za wyjątkiem resortów siłowych i przede wszystkim armii pod  żelaznym uściskiem gen. Min Aung Hlainga. A on tymczasem, przy wsparciu hierarchii buddyjskiej i znacznych odłamów Birmańczyków (choć nie wszystkich mniejszości) wdał się w kampanię najpierw pacyfikacji, a w 2018 r. praktycznego wygnania z kraju muzułmańskiego ludu Rohingya, co kardynalnie zmieniło wizerunek i ocenę tak Mjanmy, jak samej ASSK na arenie międzynarodowej, a przede wszystkim w  świecie demokratycznym.

Zamieszkałe przez Rohingya wsie spalono, a ich przedstawicieli najpierw umieszczano w obozach o twardym reżimie, a potem, począwszy od sierpnia 2017 r. ok. 730 tys. z nich wygnano z kraju. Trafili do sąsiedniego Bangladeszu, gdzie do dziś przesiadują w największym obozie dla uchodźców na świecie, Kutupalong.

Klęska reform

Tymczasem, urodzona w 1945 r. Aung San Suu Kyi, zarazem córka twórcy birmańskiej państwowości i wyzwoliciela spod brytyjskiej kolonizacji gen. Aung Sana, a przy okazji też założyciela Tatmadaw, chcąc iść w ślady wielkiego ojca, szła na daleko idące kompromisy, w tym ten, który kosztował ja najwięcej, czyli poparcie prześladowań i eksmisji Rohingya.

Natychmiast przesunęło to jej wizerunek z jednego szeregu z Nelsonem Mandelą czy Dalajlamą ku afrykańskim satrapom, jak Mobutu czy Kadafi. Nie była to ocena do końca sprawiedliwa, bowiem pacyfikacji dokonywała Tatmadaw, jednakże ogromne koszty poniosła. Natomiast jej osobiste stawienie się w Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości i obrona w jego ławach Birmy (i Tatmadaw) przyniosło jej, co prawda, poklask w kraju, ale wręcz powszechny ostracyzm za granicą (oczywiście, w świecie demokratycznym, nie w całej Azji i w państwach niedemokratycznych).

To, że Aung San Suu Kyi broniła kraju (czytaj: interesów Birmańczyków) i niczym jej ojciec postawiła się zagranicy,  spowodowało, iż na scenie wewnętrznej nadal była w grze, cieszyła się wielką popularnością jako „matka Birmy” i w cuglach kolejne wybory parlamentarne w listopadzie 2020 r., w jeszcze większym stopniu niż poprzednie. Tym razem jednak skala jej zwycięstwa – a może i jej żądania w ślad za tym idące, bo tego nie wiemy – była nie do strawienia dla armii. Min Aung Hlaing skarżył się na to nawet przebywającemu w nowej stolicy państwa Naypyidaw szefowi dyplomacji chińskiej Wang Yi, a od co najmniej parunastu dni pojawiały się plotki i spekulacje, że nowy zamach jest możliwy. Niestety, okazały się prawdziwe.

Tym samym armia wygrała, Aung San Suu Kyi przegrała (ze względu na wiek, być może wszystko, a wizerunek i tak ma już nadwerężony), a najbardziej przegrało państwo, które po dekadzie liberalizacji i reform znowu znalazło się w wojskowym reżimie i w koszarach. Nic dobrego to niestety nie wróży.

Autor był ambasadorem w Birmie w latach 2004-08. Wkrótce planowane jest wznowienie rozszerzonej i zaktualizowanej jego książki o tym kraju „Złota Ziemia roni łzy”.

Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem