– Dwie panie, które po zimowym egzaminie otworzyły kancelarię, powiedziały mi, że w poczekalni mają pusto – opowiada Roman Kusz, dziekan rady adwokackiej w Katowicach. – Dwaj aplikanci, którzy zdawali latem, oświadczyli z kolei, że nie będą wykonywać zawodu, bo wygrali konkurs w sądzie rejonowym. Okazało się jednak, że nie na sędziego, lecz na asystenta z pensją ok. 2 tys. zł.
Te przykłady zdaniem dziekana Kusza pokazują, że nowi adwokaci nie będą mieli łatwego wejścia na rynek zajęty przez starszych kolegów o ustalonej pozycji. Na markę trzeba zaś pracować latami, a jedyną formą dopuszczalnej reklamy są rekomendacje klientów. Dlatego swojej szansy mogliby poszukać poza Katowicami, w mniejszych miejscowościach, może w Świętochłowicach czy w Siemianowicach.
– Powinni iść bliżej klientów. Nie ma tam do obsługi wielkich transakcji, są za to rozwody, alimenty, drobne sprawy karne – uważa dziekan Kusz. Nie będzie z tego może kokosów, ale na godne życie wystarczy.
Arkadiusz Bereza, dziekan lubelskich radców prawnych, mówi, że 10 proc. spośród nich nie wykonuje zawodu, dlatego że nie mogli znaleźć zatrudnienia ani zdobyć zleceń. Pracują zapewne jako zwykli prawnicy.
– Niektórzy próbowali otworzyć kancelarię, ale żeby ją utrzymać, trzeba mieć przynajmniej dwóch poważnych stałych klientów-przedsiębiorców – ocenia dziekan Bereza. I dodaje, że z ponad setki aplikantów ostatniego roku tylko kilku prowadzi własną działalność prawniczą, która może być dobrym początkiem kancelarii radcowskiej.
A poza tym sporo lubelskich radców dojeżdża do pracy w warszawskich urzędach administracji państwowej. Wygląda, że to stolica może być małym prawniczym eldorado.