Prawdę powiedziawszy, do ataków „GW” już się przyzwyczaiłem; ich napastliwość jest wprost proporcjonalna do poprawy pozycji „Rzeczpospolitej” na rynku. Tym razem „Gazeta” użyła do ataku nie byle kogo, bo samego profesora Władysława Bartoszewskiego, wierząc, że to armata wyjątkowo dużego kalibru.
Nie było to trudne. Od czasu, kiedy kilka tygodni temu skrytykowałem Bartoszewskiego za jego wypowiedzi w kampanii wyborczej, profesor stara się z całych sił dopiec „Rzeczpospolitej”. Choć to przykre, że Władysław Bartoszewski kieruje się w takim stopniu urażoną ambicją i podrażnioną dumą, to jednak zrozumiałe. Gdyby autorem komentarza w „GW” był ktoś cieszący się mniejszym uznaniem niż Bartoszewski i gdyby nie należny jego wiekowi szacunek, można by było o jego metodach polemicznych napisać więcej i mocniej.
Na razie niech starczy tyle. Dojrzała demokracja wyróżnia się tym, że każdy może podlegać krytyce. Rolą mediów nie jest ani kadzenie, ani wznoszenie pomników, ale kontrola osób publicznych. Niekwestionowane zasługi i wielkie cnoty nie zapewniają nikomu nieomylności. Jeśli zatem osoba uchodząca za autorytet zaczyna używać publicznie obelg, jeśli używa języka brutalnego, to zadaniem niezależnego obserwatora, kogoś, kto się troszczy o jakość życia publicznego, jest krytyka takiego zachowania. Im większy autorytet, tym więcej od niego wolno wymagać. Choćby tyle, żeby nie nazywał swych przeciwników „psychicznymi dewiantami” czy, jak ostatnio, „bydłem”.
Zmorą polskiej polityki jest to, że wszyscy się na siebie nieustannie obrażają. Coraz mniej jest zatem ponadpartyjnych i ponadśrodowiskowych przedsięwzięć, które służyłyby dobru wspólnemu. Jednym z niewielu jest Nagroda im. Jerzego Giedroycia. Trudno mi pojąć, że Władysław Bartoszewski postanowił użyć swych wpływów, by zaszkodzić akurat jej. Jeszcze trudniej, że jego obecny stan uczuciowy został wykorzystany przez gazetę, która mieni się również spadkobiercą twórcy „Kultury”.