Wojna w Afganistanie to także nasza wojna. Pokazał to premier Donald Tusk, odwiedzając oddziały tuż po śmierci trzech naszych żołnierzy. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przypomniał z kolei, że w „Afganistanie nie możemy przegrać”.
Ostatnie symboliczne wydarzenia – oprócz ataku talibów na Polaków także śmierć dziesięciu Francuzów w zasadzce i zamach na trzech Kanadyjczyków – na nowo wywołały w Europie wezwania do zakończenia interwencji. Tym silniejsze, że kryzys wewnętrzny narasta w sąsiadującym z Afganistanem Pakistanie.
Zachodnia opinia publiczna staje wobec dwóch sprzecznych racji – lęku przed grzęźnięciem w krwawej wojnie „nie do wygrania” i głosem rozumu, że pozostawiony fanatykom islamskim Afganistan szybko na nowo stanie się imperium al Kaidy. Tej, która pokazała 11 września 2001 r., że potrafi dosięgnąć ludzi Zachodu w ich własnym domu.
Piszę o krajach Zachodu, choć faktycznie tego typu operacje są głównie dziełem USA. Nawet w wypadku Afganistanu – gdzie interwencja odbywa się pod sztandarem NATO – problemem jest niechęć najważniejszych państw sojuszu do zwiększania swoich kontyngentów.
Polska poważnie potraktowała sojusznicze zobowiązania w Iraku i teraz równie serio podchodzi do misji w Afganistanie. Ale już Niemcy odmawiają udziału swoich oddziałów w bezpośrednich walkach. Można by uznać argument, że obawiają się, iż ich udział przypomni niektórym czasy II wojny światowej – gdyby nie to, iż w czasie kryzysu bałkańskiego niemieckie samoloty bojowe uczestniczyły w operacji przeciw Serbii. Walki z talibami unikają także inni członkowie NATO, którzy mają silne ruchy pacyfistyczne (Hiszpanie, Włosi, Węgrzy, Czesi, Norwegowie czy Rumuni).